— Wlasnie ktos powiedzial, ze za malo wiemy…
— To dlaczego sie nie dowiemy?
Zmarli zamilkli, i to bardziej niz zwykle.
— Jak?
— Ten mezczyzna w radioodbiorniku mowil, ze mozna dzwonic do niego, jesli sie chce dyskutowac o problemach, ktore nas dotycza. To sie nazywa „temat na telefon”.
— Tak?
— Zaraz za murem jest budka telefoniczna.
— Jest… ale to… na zewnatrz…
— Ale niedaleko.
— Tak, ale…
— Ten chlopiec rozmawial z nami, mimo ze sie bal. A my co? Ze strachu nie potrafimy przejsc dwoch metrow?! — spytal nagle pan Vicenti, doswiadczonym okiem starego ucieczkowicza spogladajac przez najblizsza wyrwe w ogrodzeniu.
— Ale nasze miejsce jest tutaj. Tu nalezymy.
— Ze lezymy, to prawda, acz jak widac, nie caly czas.
Tak naprawde to nie bylo duze centrum handlowe ale za to jedyne. Johnny widzial na filmach podobne centra w Stanach i doszedl do wniosku, ze musza tam byc zupelnie, ale to zupelnie inni ludzie. Po pierwsze zawsze w takim miejscu bylo czysto, po drugie zawsze krecilo sie tam mnostwo ladnych dziewczyn, po trzecie ani razu nie widzial tam babci-kamikadze, po czwarte nie bylo tlumow zlozonych glownie z matek z przemyslowa liczba dzieci (srednio siedmioro), i wreszcie po piate nie wystepowali tam kibice pilkarscy pijani w dym i maszerujacy po dziesieciu (na szerokosc) ze znana sportowa przyspiewka „Ole, ole, ole ole”. Przypominajaca zreszta wycie.
W takich warunkach najbezpieczniejszym miejscem byl bar. Yo-less, jak zwykle, zanim zamowil beef-burgera, sprawdzil starannie na ulotce, ze do produkcji nie uzyto lasu tropikalnego, a Bigmac (tez jak zwykle) zamowil najwieksza mozliwa porcje frytek z tuzinem rozmaitych sosow, od keczupu zaczynajac.
— Ciekawe, czy ja bym tu znalazl prace? — zastanowil sie Wobbler.
— Na pewno nie — odparl z przekonaniem Bigmac. — Jakby tylko szef na ciebie spojrzal, od razu by wiedzial, gdzie sie podzieja dochody firmy.
— Chcesz powiedziec, ze jestem gruby? — nastroszyl sie Wobbler.
— Grawitacyjnie zmieniony. — Yo-less nawet nie podniosl glowy.
— Powiekszony — dodal Bigmac.
Wobbler chwile trawil uslyszane rewelacje.
— To juz wole byc gruby — zdecydowal. — Johnny, moge dokonczyc twoje chrupki?
— Poza tym kazdy by tu chcial pracowac — powiedzial Bigmac. — Potrzebne przynajmniej srednie wyksztalcenie z wysoka srednia.
— Zeby sprzedawac hamburgery?!
— Duza konkurencja — wyjasnil mu rzeczowo Bigmac. — Zamykaja wszystkie fabryki w okolicy. Nikt niczego nie produkuje, bo ludzie nie maja pracy.
— To kto robi to wszystko, czego pelne sa sklepy?
— Chinczycy, Tajwanczycy, Koreanczycy… — zaczal Yo-less i zmienil temat. — Johnny, jestes z nami duchem, czy tylko fizycznie?
— Co?!
— Od dluzszej chwili gapisz sie intensywnie w szybe, wiec wolalem sie upewnic.
— Wlasnie — dolaczyl sie Wobbler. — Co sie dzieje? Z cmentarza przyszli po porcje na wynos?
— Nie.
— To nad czym tak gleboko myslales?
— Nad kciukami. — Johnny tym razem wpatrzyl sie w sciane.
— O czym?!
— Co: o czym? — spytal, budzac sie ponownie.
— O jakich kciukach?
— Aa… o zadnych.
— Dobrze sie czujesz?… Zreszta po co pytam, widac…
— Kazdy ma prawo myslec, Wobbler. Choc nie wszyscy z tego prawa korzystaja — pouczyl go Yo-less. — Podobno ostatniej nocy byla dyskusja o sprzedazy cmentarza. Matka mowila, ze ludzie sa zli, a pastor William twierdzil, ze kazdy, kto tam cokolwiek zbuduje, bedzie przeklety do siodmego pokolenia.
— On zawsze tak twierdzi — zlekcewazyl Wobbler. — Zreszta watpie, zeby to zmartwilo taka wielka firme. W najgorszym razie maja wiceprezesa do spraw bycia przekletymi. Pewnie sie juz przyzwyczaili.
— A on pewnie zleca wszystko sekretarce — dodal Bigmac.
— Wiem, ze to nic nie zmieni — zgodzil sie Yo-less. — Jak skoncza rozbiorke fabryki, wezma sie za cmentarz.
— Czy ktokolwiek wie, czym sie zajmuje ten caly United Acostam? — spytal Wobbler.
— W gazetach pisalo, ze to miedzynarodowa firma zajmujaca sie odtwarzaniem i poprawianiem informacji, cokolwiek to znaczy — przypomnial sobie Yo-less. — Maja tez zapewnic trzysta miejsc pracy.
— Dla tych, co pracowali przy produkcji butow? — zdziwil sie Bigmac.
— Nie wydurniaj sie. — Yo-less wzruszyl ramionami. — Johnny, co ci jest?
— Co?
— Pytam, co ci jest, bo gapisz sie w te sciane, jakby tam bylo cos ciekawego.
— Co?… A, nic… Wszystko w porzadku.
— Ci martwi zolnierze go wytracili z rownowagi — zaryzykowal Wobbler.
— Johnny, to minelo. Szkoda, ze zgineli, ale to historia. Nic na to nie poradzimy… i prawde mowiac, to ma niewiele wspolnego z terazniejszoscia…
Pani Ivy Witherslade gawedzila z siostra z budki na Cemetery Road, gdy ktos zniecierpliwiony zastukal w szybe. Bylo to o tyle dziwne, ze wokol nie bylo nikogo widac. Niemniej w budce zrobilo sie nagle zimno i nieprzyjemnie, czym predzej wiec skonczyla relacje z wizyty u ortopedy i szybkim krokiem pomaszerowala do domu.
Gdyby Johnny byl w budce (lub w jej bezposrednim sasiedztwie), slyszalby to, co nastapilo pozniej. Poniewaz go nie bylo, nikt z zyjacych nie slyszal nic poza szumem wiatru, a juz na pewno nie slyszal nastepujacej wymiany zdan:
— Kto jak kto, ale pan, panie Fletcher, powinien wiedziec. W koncu pan to wymyslil.
— Coz… powiedzmy: usprawnilem.
— A wiec rzeczywiscie wymyslil to Aleksander Graham Bell?
— Istotnie, Alderman.
— No prosze! A myslalem, ze sir Humphrey Telephone…
Sluchawka pozostala na widelkach, ale z wnetrza aparatu dobiegly trzaski i iskrzenie.
— Chyba opanowalem zasade polaczen, pani Liberty…
— Ja bede mowil! Glos ludu musi byc wysluchany!
Na wewnetrznych sciankach budki telefonicznej zaczal sie osadzac szron.
— W zadnym wypadku. Pan jest bolszewikiem, drogi panie!
— To co w takim razie wynalazl sir Humphrey Telephone?
— Panie Fletcher, niech pan bedzie tak dobry i zacznie te elektryczna komunikacje!
Niewiele jest miejsc, w ktorych mozna pobyc. Wlasciwie tylko cztery: bar, J J Software, fontanna i sklep z nagraniami zwany Groovy Sounds.
Z baru wyszli, bo nawet Wobbler nie byl w stanie bez przerwy jesc.
Do J J Software chwilowo mieli zakaz wstepu, poniewaz Wobbler przedwczoraj kolejny raz rozdal piracka wersje najnowszej gry komputerowej, co ponownie doprowadzilo wlasciciela do furii.
Fontanna stala wsrod marniejacych drzew, totez postanowili dac jej spokoj.
Pozostal wiec jedynie sklep muzyczny, rownie atrakcyjny jak jego nazwa (Ciasne Dzwieki). Yo-less uparl sie jednak, ze uzupelni sobie kolekcje, co bylo jakas motywacja.
— „Slynne brytyjskie orkiestry dete” — przeczytal Wobbler, zagladajac mu przez ramie. — Cos ci sie stalo ze sluchem? Czy z reszta glowy tez?
— To calkiem dobra muzyka — obruszyl sie Yo-less. — Jest tu nawet „The Floral Dance” w wykonaniu orkiestry naszej fabryki butow.
— W zasadzie gdybys nie byl czarny, to bym na ciebie doniosl rastafarianom — stwierdzil ze smutkiem Wobbler.
— Lubisz reggae i bluesa, prawda? Lubisz. Czy ja sie ciebie za to czepiam?
— To co innego…
Johnny, z pewnym rozbawieniem przysluchujacy sie tej wymianie pogladow muzycznych, nagle zamarl. Dobiegl go bowiem znajomy glos pani Sylvii Liberty plynacy z glosnika.
Radio stalo na ladzie. Nastrojone bylo na lokalna stacje Wonderful Radio, w ktorej akurat szedl program Mike’a Mikesa, czyli dwie godziny muzyki, telefonow i informacji drogowych. Tym razem tematem audycji, a wiec i telefonow, byla propozycja rady, by przerobic stary Targ Rybny na cos tam. Wiadomo, ze rada i tak postawi na swoim, ale przynajmniej ludzie moga sobie popsioczyc.