Rozdzial piaty
Johnny wrocil do domu okrezna droga — nie odwazyl sie pojawic na cmentarzu.
Byl sobotni wieczor, nic wiec dziwnego, ze wynikla sprawa Wizyty, o ktorej, prawde mowiac, calkiem zapomnial.
— Powinienes isc — przekonywala go matka, jak zwykle za pomoca tych samych argumentow. — Wiem, ze lubi, jak przychodzisz.
— Nie lubi: calkiem zapomniala, kto ja jestem. Mowi mi Peter, a to przeciez imie taty. A poza tym dlaczego nie przekonujesz dziadka, zeby choc raz sie tam wybral? To w koncu jego zona.
— Twierdzi, ze chce ja pamietac taka, jaka byla. W dodatku w soboty w telewizji nadaja jego ulubione programy rozrywkowe.
— To zaden argument.
— Nie bedziemy tam dlugo…
— Okay. Pojde.
Mniej wiecej dziesiec minut po wyjsciu Johnny’ego zadzwonil telefon. Dziadek jak zwykle wrzasnaclass="underline" „Telefon!”, nie spuszczajac wzroku z telewizora, ktory od kilku lat stanowil sens jego zycia. Poniewaz nikogo w domu nie bylo, nikt na wrzask nie zareagowal i telefon dzwonil sobie dalej. W koncu, klnac pod nosem, dziadek wstal i podszedl do aparatu. Nie zauwazyl, ze pilot od telewizora zsunal sie miedzy poduszke a boczna sciane fotela, gdzie spedzil najblizsze czterdziesci osiem godzin.
— Tak?… Nie ma go… Jak wyszedl, to go nie ma. Kto… niech mnie… Nigdy! Nadal robisz sztuczki? Cos cie ostatnio nie widywalem w miescie… Ano prawda, sam niewiele wychodze. Jak sie czujesz? Aha: zmarles, rozumiem. Ale wyszedles, zeby zadzwonic, ta nauka to teraz cuda robi. Slychac cie, jakbys byl bardzo daleko… aha, jestes bardzo daleko. Tak, pamietam ten numer, ktory prawie ci sie udal, ten z kajdankami i workiem. Tak… Tak… Dobrze, powiem mu. To milo, ze zadzwoniles. Powodzenia.
Dziadek odlozyl sluchawke, wrocil do pokoju i z powrotem zasiadl przed telewizorem.
Po kilku minutach nagle zmarszczyl czolo, wstal i podejrzliwie obejrzal stojacy w korytarzu telefon.
Sloneczne Akry nie byly zlym miejscem — bylo tam nawet czysto, a obsluga wydawala sie w porzadku. Na scianach wisialy kolorowe obrazy, a w sali telewizyjnej stalo duze akwarium z gupikami, welonami i innym plywajacym drobiazgiem. Mimo to sprawialy bardziej ponure i przygnebiajace wrazenie niz cmentarz.
Skladalo sie na to wiele czynnikow, ale przede wszystkim sposob, w jaki wszyscy sie tu poruszali — w ciszy i bez sladu pospiechu — lub siedzieli przy stolach, czekajac na kolejny posilek, poniewaz nie mieli nic wazniejszego do roboty. Wygladalo to tak, jakby zycie tutaj juz sie skonczylo, smierc jeszcze nie zaczela, jedyne wiec, co wszystkim pozostalo, to czekac.
Babcia wiekszosc czasu spedzala przed telewizorem albo przed begoniami u siebie w pokoju. Przynajmniej jej cialo, bo gdzie przebywal jej umysl, tego nikt nie byl pewien. Czasami byl na miejscu, a czasami dryfowal tak daleko, ze sladu po nim nie bylo.
Jak zwykle rozmowa, a raczej przemowa matki do babci zaczela wpedzac Johnn’ego w depresje. Byla dokladnie taka sama jak tydzien temu, tydzien wczesniej i jeszcze tydzien przedtem. Zrobil wiec to co zwykle, czyli wyszedl na korytarz i podszedl do drzwi prowadzacych do ogrodu. Z braku konkretnego zajecia zaczal sie zastanawiac nad ostatnimi wydarzeniami.
W szkole nigdy o duchach nie mowili, a nie znal nikogo z podobnymi doswiadczeniami (nawet ze slyszenia). Wlasciwie dlaczego to jemu przytrafialy sie takie dziwne historie — naprawde mu na tym nie zalezalo. Nie staral sie, a jakos tak wychodzilo, ze zycie mu sie z zasady bardziej komplikowalo niz innym. Ciekawe, dlaczego tak sie…
„T. Atkins.”
Nazwisko uderzylo go po oczach niczym solidny mlotek, choc tkwilo nieruchomo na kartce wsunietej w przykrecona do drzwi ramke. Do drzwi, obok ktorych wlasnie przechodzil. Przez sekunde (albo dwie) zdawalo sie wypelniac caly swiat.
Potem wrocilo do normalnych rozmiarow.
Coz, nie jeden Atkins na tym swiecie…
No, stajac przed zamknietymi drzwiami, na pewno sie nie dowie, czy to ten T. Atkins, moze wiec zapukac…?
— Otworz drzwi, slonko — czyjs glos skutecznie sprowadzil go do rzeczywistosci. — Mam obie rece zajete…
Za nim stala korpulentna Murzynka z nareczem bielizny poscielowej. Johnny bez slowa skinal glowa i zlapal za klamke.
Pokoj byl mniej wiecej pusty — na pewno w kazdym razie nie bylo w nim nikogo.
— Widze cie tu co tydzien, jak odwiedzasz babcie — poinformowala go pielegniarka, rzucajac posciel na rozebrane lozko. — Dobry chlopiec z ciebie, ze tak czesto przychodzisz.
— Uhmm…
— A czego ty bys chcial?
— Myslalem, ze porozmawiam z panem Atkinsem… — zaczal niepewnie i nagle go olsnilo: — Robie do szkoly projekt o Blackbury Pals’.
Gdy ktos robil (lub mowil, ze robi) projekt do szkoly, mogl liczyc na bezkarnosc w zwiazku z najglupszymi pytaniami i wyjatkowa swobode.
— A kto oni byli, slonko?
— Grupa zolnierzy… Pan Atkins byl jednym z nich. Gdzie moge go znalezc?
— On wczoraj zmarl, slonko. Mial dziewiecdziesiat siedem lat. Znales go?
— Nie bardzo.
— Byl tu dlugo. Mily staruszek, mawial, ze jak umrze, to wojna naprawde sie skonczy, taki zart. Pokazywal nam swoja ksiazeczke wojskowa i mowil, ze Tommy Atkins to wlasnie on, i ze jak go nie bedzie, to to wszystko sie skonczy. Przewaznie sie przy tym smial.
— O co mu chodzilo?
— Pojecia nie mam, slonko. Tez sie wtedy usmiechalam, wiesz, jak to jest… — Usmiechnela sie i zabrala do scielenia lozka. Przy tej okazji wyciagnela spod mebla kartonowe pudelko. — To jego rzeczy, mysle, ze mozesz je obejrzec. Nikt go nigdy nie odwiedzal poza przedstawicielem British Legion, regularnie w kazde Boze Narodzenie, niech ich Bog blogoslawi. Prosili o jego odznaczenia, no ale skoro projekt, to mozesz to obejrzec.
I zajela sie reszta pokoju.
Johnny zas zajal sie pudelkiem.
W srodku znajdowalo sie pare osobistych drobiazgow: fajka, puszka z tytoniem, spory scyzoryk, album z pobrazowialymi zdjeciami kwiatow, zagonow ogorkow i francuskich panienek w ubiorach kiedys zapewne uwazanych za bardzo smiale. Miedzy kartki wlozone byly pozolkle wycinki prasowe. Do tego bylo tam jeszcze male drewniane pudelko z odznaczeniami starannie pozawijanymi w papier toaletowy. A na samym dnie lezala fotografia, taka sama jak w gazecie. Johnny ostroznie ja wyjal i odwrocil. Dawno temu ktos napisal fioletowym atramentem: „Starzy Kamraci!!! To my, kajzer, jakbys byl rozsadny, to juz bys zwiewal.”
A pod spodem trzydziesci podpisow.
Obok dwudziestu dziewieciu z nich ktos olowkiem narysowal male krzyze.
— Wszyscy sie podpisali — mruknal Johnny.
— Co mowisz, slonko?
— Podziwiam zdjecie.
— A tak. Pokazywal mi je kiedys. To z wojny.
T. Atkins na fotografii wygladal troche jak Bigmac, tyle ze Bigmac mial nieco mniej odstajace uszy i zdecydowanie krotsza fryzure (o fryzjerze lepiej sie nie wypowiadac). No i Bigmac sie tak sztucznie nie usmiechal.
— Czesto o nich mowil — przypomniala sobie pielegniarka. — W poniedzialek jest pogrzeb… Chcial, zeby go spalic. Zawsze ktoras z nas idzie na pogrzeb… Tak sie nalezy, prawda?
W nocy z soboty na niedziele Johnny mial sny.
Najpierw snilo mu sie, ze Rod Serling idzie High Street w Blackbury, lecz w chwili, gdy ma zaczac mowic do kamery, nad ramionami wyrastaja mu Bigmac, Yo-less i Wobbler z komentarzami w stylu: „O czym ta ksiazka?”, „Przewroc kartke, bo juz przeczytalem!”, „Nie ciezko ci z ta kniga? Kupilbys sobie pocket-booka”.
…
Potem snil o kciukach.
…
W koncu sie obudzil i jak zwykle, pierwsze, co zobaczyl, to prom kosmiczny, wiszacy pod sufitem w ciaglym locie nurkowym, bo jeden zaczep sie urwal. Co prawda stalo sie to ze dwa lata temu, ale ciagle byly pilniejsze zajecia.