Выбрать главу

Gdy wrocil z Wizyty, dziadek mial dla niego jakas wiadomosc. Informacja zostala tak przekazana, ze wyszlo cos w rodzaju: Wobbler (z tym ze nie na pewno) dzwonil z jakas dziwna wiadomoscia (ktorej tresc ulegla zapomnieniu), byc moze na temat robienia sztuczek (albo innych kawalow). Naturalnie Johnny, czyli teoretyczny adresat, nie mial zielonego pojecia, kto dzwonil i po co.

* * *

Stojacy przy lozku zegar z radiem (naprawiony!) wyswietlal 2:45. Nie ulegalo watpliwosci, ze w najblizszym czasie Johnny nie zasnie. Rad nie rad wlaczyl wiec radio ustawione na lokalna stacje.

— Hejahejahejahej! Nastepnym rozmowca waszego Szurnietego Wuja Jima w Kaciku Problemow jeeeeest…

Johnny zamarl. Cos mu mowilo, ze wie, co teraz nastapi.

— William Stickers, Szalony Jimie.

— Czesc, Bill. Tak brzmisz, jakbys mial depresje.

— Gorzej, Jim: jestem martwy.

— To sie dopiero nazywa byc w dolku. Chcesz nam o tym opowiedziec?

— To milo, ze rozumiesz, towarzyszu, wiec…

Johnny, naciagajac dres, bynajmniej nie byl zdumiony zrozumieniem ze strony Szalonego Jima, do ktorego po nocy ostatnio wydzwaniala na przyklad kobieta przekonana, ze jest rolka papieru toaletowego. I nie byl to najciezszy przypadek ostatniego miesiaca.

Johnny wylaczyl radio z budzikiem, wlaczyl radio w walkmanie i zalozyl buty. Ciagu dalszego sluchal juz po drodze.

— …a teraz slysze, ze w ogole nawet nie ma Zwiazku Sowieckiego. Co tu sie porobilo?

— Cos mi sie zdaje, ze nie bardzo zwracales uwage na to, co sie wokol dzieje, Bill. Jasne, mowiles, ze byles martwy. Ale teraz znowu jestes zywy, tak? — glos Szalonego Jima byl leciutko rozbawiony, jak zawsze, kiedy mial do czynienia z ciezkim przypadkiem i czul, ze reszta sluchaczy zaczyna go sluchac z wieksza uwaga.

— Nie. Wciaz jestem martwy…

Johnny wzial zakret i pognal wzdluz John Lennon Avenue.

— W takim razie powiedz nam, Bill, jak to jest byc martwym?

— Jak? Nadzwyczaj nudno.

— Pewien jestem, ze wszyscy chcieliby to wiedziec: Bill, sa tam anioly?

Johnny jeknal i skrecil w Eden Road.

— Jakie znowu anioly?! Nie ma zadnych aniolow!

Johnny wpadl na Woodville Road, bijac wlasny rekord szybkosci.

— No nie — jeknal Szalony Jim. — Mam nadzieje, ze tych paskudow z widlami tez nie ma?

— Czlowieku, o czym ty bredzisz? Jestesmy tylko my: stary Tom Bowler, Sylvia Liberty i cala reszta…

Johnny’emu spadly sluchawki w wyniku bezposredniego spotkania z krzakiem laurowym, totez umknal mu fragment rozmowy, zanim je ponownie nalozyl. W tym czasie Szalony Jim poprosil Stickersa o wybranie piosenki.

— „Czerwony Sztandar”, Bill? Kto to spiewa? Chyba nie slyszalem.

— To „Miedzynarodowka”, nieuku! Piesn uciskanych mas pracujacych!

— Ni cholery mi sie nie kojarzy. Ale dla ciebie i wszystkich zmarlych na swiecie — sadzac z tonu Szalonego Jima, Stickers zostal odlaczony od dostepu do anteny — a poniewaz w koncu wszyscy tak skonczymy… oto cos ze skarbnicy Michaela Jacksona… „Thriller”!

W poblizu budki telefonicznej swiecila sie uliczna latarnia, totez budke i jej bezposrednie sasiedztwo widac bylo wyraznie niczym oaze blasku w morzu ciemnosci. Chyba ze sie bylo Johnnym…

Cala ulica pelna byla zmarlych, ktorzy zdolali wyciagnac ze soba radio. W centrum powszechnej uwagi znajdowal sie Alderman.

— To powinno wygladac mniej wiecej tak… — zagail, wykonujac raczej nieudolna wersje Michaela Jacksona na oszronionej ulicy. — Johnny mi pokazal!

— Z pewnoscia to interesujacy, synkopowany rytm — przyznala pani Liberty. — Tak, pan powiada?

Uduchowione owoce na jej duchowym kapeluszu zatanczyly wraz z wlascicielka znacznie lepiej niz Alderman.

— Doskonale! A potem trzeba sie obrocic z wyciagnietymi rekoma i zajeczec. — Alderman zademonstrowal.

Johnny pognal ku nim, a wizja procesu o naruszenie praw autorskich dodawala mu skrzydel. Co prawda niby byl nieletni, ale Jackson na pewno ma zdolnych prawnikow… Tanczyli tak sobie, ale osiemdziesiecioletnia (srednio) przerwe nadrabiali czystym entuzjazmem.

I w ten sposob zrodzila sie impreza.

— Nie powinniscie tego robic! — wysapal Johnny, hamujac przed budka.

— A dlaczego? — spytali chorem blizej tanczacy.

— Bo jest srodek nocy!

— I co z tego? My nie spimy!

— Rece opadaja! A co by wasi potomkowie powiedzieli, jakby was teraz zobaczyli?

— Mieliby za swoje za to, ze nas nie odwiedzali!

— Nalezy im sie!

— I tak caly wieczor — skomentowal siedzacy spokojnie na chodniku pan Vicenti. Wlasciwie siedzial dobre pol metra ponad chodnikiem, ale to szczegol techniczny. — Znalezlismy kilka bardzo interesujacych stacji — dodal. — Co to konkretnie jest „DJ”?

— Disc jockey — odparl Johnny i zrezygnowany usiadl obok. — To ten, co puszcza piosenki i gada w przerwach.

— To jakas odmiana kary?

— Gdziez tam! Calkiem sporo ludzi lubi to robic.

— Przedziwne… Oni przypadkiem nie sa psychicznie chorzy albo umyslowo ociezali?

Jackson skonczyl, a tancerze znieruchomieli, ale powoli i niechetnie. Pani Liberty odsunela na wlasciwe miejsce kapelusz, ktory zsunal jej sie na oczy.

— To nadzwyczaj rozrywkowe — oznajmila. — Panie Fletcher, niech pan bedzie tak mily i poinstruuje tego jegomoscia od telegrafu bez drutu, zeby zagral cos jeszcze.

Johnny, mimo wszystko zaciekawiony, o co tez moze chodzic, podszedl do budki. W srodku pan Fletcher stal przed aparatem telefonicznym z rekami do polowy zanurzonymi w obudowie. Jego poczynania obserwowali: pan William Stickers, wygladajacy na nieszczesliwego, i starszy mezczyzna z burza siwych wlosow przypominajacych fryzure szalonego naukowca z pierwszego lepszego serialu.

— A, to ty — powital Johnny’ego Stickers. — I ty to nazywasz swiatem?

— Ja tego w ogole nie nazywam: samo sie nazwalo.

— Ten czlowiek w radiu stroil sobie ze mnie zarty, prawda?

— Nie sadze…

— Pan Stickers jezd zdenerwowany, bo zadzwonil do Moskwy — odezwal sie wlasciciel siwej szopy na glowie. — Tam mu powiedzieli, ze rewolucji jak na razie maja dozdz, ale przydaloby im zie mydlo.

— To brudni kapitalisci! — wybuchnal Stickers. — Nic wiecej!

— Ale przynajmniej chca byc czystymi kapitalistami, a to juz jakis postep — zwrocil mu uwage pan Fletcher. — Gdzie probujemy teraz?

— Teoretycznie to platny telefon — zauwazyl Johnny.

Pan Fletcher parsknal smiechem.

— Chyba zie nie zpotkalizmy — odezwal sie siwowlosy wyciagajac raczej przezroczysta dlon. — Solomon Einstein, 1869–1932.

— A… Albert Einstein? — wykrztusil Johnny.

— Moj daleki kuzyn. Relatywnie rzecz ujmujac, hi, hi.

Johnny odniosl wrazenie, ze pan Einstein wyglaszal ten tekst juz wielokrotnie i wciaz byl z niego zadowolony.

— Do kogo dzwonicie?

— Dopiero zaczynamy sie orientowac w swiecie — przyznal pan Fletcher. — Co to tak lata w kolko po niebie?

— Pojecia nie mam. Latajace talerze?

— Pan Vicenti przypomina sobie, ze cos o nich slyszal przed zgonem. Lataja dookola swiata. W kolko.

— Aaa… satelity! — ucieszyl sie Johnny.

— Wlasnie! — Pan Fletcher ucieszyl sie jeszcze bardziej.

— A po co panu satelity, panie Fletcher?

— Bo one znacznie ulatwiaja zycie. Nie potrafie tego wyjasnic, ale wszystko jest teraz znacznie prostsze. Widze wszystkie polaczenia… przewody i satelity… jak sie nie ma ciala, to o wiele latwiej ich uzywac.

— Na przyklad nie przebywac w jednym miejscu.