— Tam… gdzie zgineli pozostali?
— Wlasnie. Caly czas ich wspominal…
— Przepraszam…
— Tak?
— Jestem John Maxwell, czy moglbym poznac panskie nazwisko?
Zapytany wyprostowal sie i podal mu dlon.
— Ronald Atterbury.
Uscisneli sobie prawice.
— Jestes wnukiem Artura Maxwella? — spytal mezczyzna. — Pracowal w fabryce butow. Tam sie poznalismy…
— Mam pytanie… — Johnny z gory znal odpowiedz, ale by ja uslyszec, musial wpierw zapytac. — Czy jest pan krewnym sierzanta Atterbury? Z tego batalionu…
— Byl moim ojcem.
— Aha.
— Nigdy go nie widzialem. Ozenil sie z moja matka krotko przed wyruszeniem na front. Wtedy takie rzeczy byly normalne. Nigdy nie wrocil… Przepraszam, ze pytam, ale czy ty przypadkiem nie powinienes byc w szkole, mlodziencze?
— Nie.
— Doprawdy?
— Powinienem byc tutaj, jestem tego absolutnie pewien — oswiadczyl stanowczo Johnny. — A do szkoly i tak musze wkrotce isc. Dziekuje za rozmowe.
— Mam nadzieje, ze nie straciles zadnej waznej lekcji.
— Historie.
— To wazny przedmiot.
— Moge jeszcze o cos spytac?
— Naturalnie.
— Odznaczenia Tomm’ego Atkinsa… byly za cos specjalnego?
— To medale za kampanie. Zolnierze dostaja je za to, ze wzieli w nich udzial i przezyli. On przeszedl caly szlak tej wojny, do samego konca. I nawet nie zostal drasniety.
Johnny bez slowa ruszyl ku bramie. Byl swiadkiem czegos waznego i to jako jedyny zyjacy. Cos sie tu odbylo i to wlasciwie. Tego byl pewny.
Odwrocil sie, gdy doszedl do ulicy — pan Atterbury wciaz siedzial na lawce, wpatrujac sie w drzewa, jakby ich nigdy wczesniej nie widzial. Jakby przez nie mogl widziec cala droge do Francji.
Johnny zawahal sie, a potem zawrocil.
— Nie! — rozleglo sie tuz za nim.
Rad nie rad odwrocil sie wiec ponownie.
Na przystanku autobusowym, pod wiata, siedzial pan Vicenti. Wygladal tak, jakby nawiedzil ten przystanek.
— Chcialem tylko…
— Wiem. I co bys mu powiedzial? Ze ich widziales? To by niczego nie zmienilo. Moze on tez ich widzial… albo tak mu sie zdawalo.
— No coz…
— To sie nie uda.
— A gdybym…
— Gdybys zrobil cos takiego kilkaset lat temu, oddano by cie katu albo spalono za czary. Gdybys zrobil to sto lat temu, zamknieto by cie w szpitalu dla umyslowo chorych. Co zrobia teraz, nie wiem, ale wiem, ze nie bedzie to mile.
Johnny odprezyl sie — ochota na wprowadzenie zamiaru w czyn przeszla mu jak reka odjal.
— Pewnie pokazaliby mnie w telewizji — ocenil, ruszajac w dalsza droge.
— To nie byloby wskazane. — Pan Vicenti tez ruszyl, tyle ze jego stopy nie przy kazdym kroku dotykaly chodnika.
— Chodzi o to, ze jesli moge spowodowac, by ludzie zobaczyli…
— Moze — przerwal mu pan Vicenti — ale wytlumaczenie czegos ludziom to ciezka i dluga praca przewaznie konczaca sie fiaskiem… o, przepraszam… — Szarpnal gwaltownie ramieniem, jakby go cos ugryzlo, i wyciagnal spod fraka pare golebi. — Jestem pewien, ze one gdzies tam sie legna — mruknal, obserwujac, jak odlatuja i znikaja. — Co zamierzasz teraz?
— Dojsc do szkoly. I prosze nie mowic, ze to wazne!
— Przeciez nic nie mowie.
Dotarli do glownej bramy cmentarza.
— Pojutrze zaczna nas rozbierac — powiedzial cicho pan Vicenti.
— Przykro mi… jak mowilem, chcialbym cos zrobic, ale…
— Byc moze juz to zrobiles.
Johnny westchnal.
— Jak zapytam, co pan ma na mysli, to uslysze, ze to dosc trudno wytlumaczyc, tak?
— Tak sadze. Chodz, to ci sie moze spodobac.
Na cmentarzu nie bylo zywego ducha, martwego zreszta tez. Nawet wrona sobie poleciala (o ile to nie byl kruk).
Natomiast od strony kanalu dobiegaly odglosy radosnej wrzawy.
Zmarli plywali. Nie wszyscy, ma sie rozumiec. Najbardziej plywala pani Liberty, w kostiumie siegajacym od szyi do kolan i, ma sie rozumiec, w kapeluszu.
Alderman siedzial na brzegu w podkoszulku i szelkach, na ktorych bez problemu mozna by zacumowac motorowke. Johnny przez chwile zastanawial sie, jak oni sie przebieraja i czy odczuwaja zmiany temperatury, ale doszedl do wniosku, ze to wszystko pewnie jest kwestia przyzwyczajenia. Jak sie pomysli, w co sie jest ubranym, to sie w tym… jest.
Naturalnie, gdy nurkowali, nie bylo zadnego plusku czy rozbryzgu, bylo natomiast drobne migotanie, jakby ktos wrzucil drobny kamyk, od ktorego na powierzchni tworzyly sie niewielkie kola. No i gdy sie wynurzali, nie byli mokrzy. Wychodzilo na to, ze kiedy cialo astralne (czyli duch) wskakiwalo do wody, w efekcie nie duch stawal sie mokry, tylko woda przesiaknieta duchem.
Nieopodal pan Fletcher, Solomon Einstein i kilku innych skupili sie wokol wraku odbiornika telewizyjnego lezacego na brzegu.
— Co oni robia? — zainteresowal sie Johnny.
— Probuja go uruchomic — poinformowal go pan Vicenti.
Tego bylo juz za wiele i Johnny parsknal smiechem. Z kineskopu zostalo wspomnienie, a w drewnianej obudowie oprocz garsci zardzewialych czesci znajdowala sie jedynie zielona trawa.
— Przeciez to niemozli… — zaczal i urwal.
W telewizorze cos pstryknelo, zatrzeszczalo i na ekranie, ktorego nie bylo, ukazal sie obraz. Jasny, ostry, bez zaklocen i w doskonalych kolorach.
Pan Fletcher wstal i uroczyscie uscisnal dlon Solomona Einsteina.
— Kolejny udany mariaz zaawansowanej teorii z wiedza praktyczna — oznajmil.
— Krok we wlazdziwa strone — uznal wlasciciel siwego afro.
Johnny’ego nagle olsnilo.
— To duch telewizora?
— Sprytny mlodzian — pochwalil Solomon Einstein.
Johnny ostroznie zajrzal do obudowy: oprocz zardzewialych elementow i trawy bylo tam jeszcze sporo mokrych lisci. Nad tym wszystkim jednak unosil sie perlowy zarys kompletnego telewizora, a raczej jego wnetrza, radosnie pomrukujacy i dzialajacy bez pradu. To znaczy na pierwszy rzut oka bez pradu, bo wlasciwie kto normalny wie, gdzie sie podziewa prad, gdy zgasi sie swiatlo.
Wstal, bedac pod wrazeniem osiagniec duetu teoretyk-praktyk, i wskazal na zielonkawa powierzchnie kanalu, o konsystencji zdecydowanie gestszej niz woda.
— Gdzies tam lezy stary ford capri. Wobbler twierdzi, ze widzial, jak go tam wrzucano.
— Nalezaloby sie tym zajac — ucieszyl sie pan Fletcher. — Silnik spalinowy od dawna wymaga sporych usprawnien.
— Zaraz… przeciez maszyny nie sa zywe — zastanowil sie Johnny. — To jak moga istniec ich duchy?
— Moze i nie sa zywe, ale izdnieja — stwierdzil Einstein. — Od momentu do momentu sa. Nalezy wiedz znalezdz wlazdziwy moment, tak?
— Cos mi to traci okultyzmem… — baknal Johnny.
— Jakim okultyzmem?! To fizyka! A raczej metafizyka, od greckiego meta, czyli „poza”, i physike, czyli… uhm…
— Fizyka — podpowiedzial pan Vicenti.
— Wlasnie!
— Nic sie nigdy nie konczy. Nic tak naprawde nigdy nie przestaje istniec — powiedzial Johnny i najbardziej to stwierdzenie zaskoczylo jego samego.
— Idealnie! — ucieszyl sie Solomon. — Jezdes fizykiem?
— Ja?! — zdumial sie Johnny. — Pojecia nie mam o naukach scislych.
— Cudownie! Masz doskonale kwalifikacje.
— Przepraszam, ze jak?