Ostatni wschod slonca. Dzien sadu. Mogl to byc kazdy nastepny dzien i trzeba byc przygotowanym na jego nadejscie.
— Malpowanie mlodszych wam nie przystoi — dodal pan Grimm. — Jestesmy martwi, wiec powinnismy tu czekac, jak na uczciwych ludzi przystalo. A nie babrac sie w fizyce czy w czyms zwyczajnym!
— Coz, czekalem juz osiemdziesiat lat — odezwal sie po chwili milczenia Alderman. — Jak to ma byc jutro, to niech sobie bedzie. Mam zamiar sie rozejrzec po swiecie i reszte mam gdzies. Ktos jeszcze ma taka ochote?
— Owszem, ja. — William Stickers wstal.
— Jeszcze ktos?
Podniosla sie polowa siedzacych. Kilku innych rozejrzalo sie i takze wstalo. W panu Grimmie bylo cos takiego, ze chcialo sie byc po przeciwnej niz on stronie.
— Zginiecie! — ostrzegl pan Grimm. — Wiecie, ze tak bedzie! A wtedy bedziecie wedrowac wiecznie i… zapomnicie.
— Mam tu podobno potomkow — przypomnial Alderman.
— Wszyscy mamy — zawtorowala mu pani Liberty. — I wiemy, jakie sa zasady. Pan tez!
Poniewaz zasady byly. Nigdy nie oglaszane glosno, ale wszyscy je znali; tak jak zywi wiedzieli, ze jesli na przyklad cos sie upusci, to to spadnie, a nie dajmy na to odleci. Tyle ze Alderman byl zdecydowany i nieustepliwy niczym bryla betonu.
— I tak sie rozejrze po starych smieciach — mruknal zdeterminowany.
— Po jakich smieciach? — zdziwila sie pani Liberty. — Oni tak teraz mowia na… — zaczal Stickers, ale nie zdazyl dokonczyc.
— Z cala pewnoscia nie chce wiedziec! — Pani Liberty takze wstala. — Co za pomysl!
— Tam jest swiat, ktory pomoglismy kiedys uporzadkowac, i mam ochote zobaczyc, co z tego wyszlo. — Alderman byl uparty.
— W dodatku jak bedziemy trzymac sie razem, to zajdziemy dalej i nikt nie zapomni, kim jest — dodal pan Vicenti.
— Coz, skoro obstajecie przy swoim, to powinien wam towarzyszyc ktos trzezwo myslacy — zdecydowala pani Liberty.
I tak zmarli wymaszerowali w charakterze zorganizowanej wycieczki, kierujac sie w strone srodmiescia. Nad kanalem, a raczej przed telewizorem pozostali tylko pan Fletcher i Solomon Einstein.
— Ciekawe, co w nich wstapilo? — zastanowil sie pan Fletcher. — Zachowywali sie prawie jak zywi.
— Oburzajace! — oznajmil nie wiadomo czemu triumfujacym tonem pan Grimm, zupelnie jakby cudze zle zachowania sprawialy mu satysfakcje.
— Solomon twierdzi, ze przestrzen jest zludzeniem, niemozliwe wiec jest isc dokadkolwiek czy byc gdziekolwiek — dodal pan Fletcher.
Einstein tymczasem zrezygnowal z prob uczesania, czy chocby wygladzenia tego, co mial na glowie, i powiedziaclass="underline"
— Z drugiej strony przy Cable Street byl calkiem mily pub…
— Tylko zebys nie mial zludzen, ze cie obsluza. — Pan Fletcher usmiechnal sie. — To nie seans spirytystyczny…
— Sam zie obsluze. Zawsze tam bylo milo. Jak zie caly dzien wypychalo lisy, to wieczorem przy piwie bylo tam naprawde milo. Czesto tam przeziadywalem…
— I ty mowiles o iluzjach przestrzeni. — Pan Fletcher potrzasnal glowa. — Mielismy popracowac nad telewizorem. Mowiles, ze nie ma zadnych teoretycznych przeszkod, zebysmy nie mogli…
— Tak sobie myzle, ze dobrze czasem troche zamego ziebie pooszukiwadz… — oznajmil spokojnie Solomon Einstein.
I pozostal jedynie pan Grimm.
Odwrocil sie, wciaz sie przezroczyscie usmiechajac, i ciezko siadl. Zapowiadalo sie dluzsze czekanie.
Rozdzial siodmy
Sala zebran w Civic Centre imienia Franka W. Arnolda byla mniej wiecej w polowie pelna. Wszedzie pachnialo chlorem (z basenu), kurzem, pasta do podlogi i drewnem. Od czasu do czasu ktos zagladal, przekonany, ze to spotkanie kolka ogrodniczego, czy klubu kolekcjonerow kota kudlatego. Nastepnie, gdy juz sie przekonal o swej pomylce, probowal wyjsc, pchajac z uporem maniaka drzwi z tabliczka „CIAGNAC”. Gdy to nie dawalo efektu, zaczynal sie rozgladac, zauwazal tabliczke i przygladal sie jej z mieszanina zlosci i podejrzliwosci, jakby byla dla idiotow, a nie dla sredniej krajowej. W koncu udawalo mu sie wyjsc, postepujac zgodnie z napisem, i az do nastepnego razu byl spokoj.
Mowcy tracili czas, pytajac siedzacych z tylu, czy slysza, a potem trzymajac mikrofon zbyt blisko glosnikow, przez co te ostatnie wyly, bo sie sprzegalo. Ktos probowal calosc wyregulowac, w rezultacie wyskoczyl bezpiecznik i trzeba bylo poszukac dozorcy. Naturalnie ow ktos znowu pchal drzwi z uporem chomika na karuzeli.
Mowiac krotko, bylo to najnormalniejsze w swiecie zebranie.
Johnny tez tak uwazal, mimo iz zbytnich doswiadczen w zbieraniu sie jeszcze nie mial. Gdyby na Jowiszu siedmionodzy obcy odbywali spotkania, pewnie wygladalyby tak samo, z jedna byc moze roznica — napis na drzwiach bylby w innym alfabecie. Cala reszta pozostalaby bez zmian — o tym byl absolutnie przekonany.
Na widowni siedzialo paru nauczycieli, co go szczerze zaskoczylo. Nigdy wlasciwie sie o nich nie mysli jako o ludziach. Bylo tez kilka osob, ktore widzial na cmentarzu z psami, ale tym razem przyszli bez psow. Widac bylo, ze sie czuja nieswojo.
W przeciwienstwie do zasiadajacych za stojacym na podwyzszeniu stolem z mikrofonem. Ci wygladali, jakby byli u siebie.
Za stolem zasiadalo: dwoch przedstawicieli United Amalagamated Consolidated Holdings, mezczyzna z Biura Planowania Urzedu Miasta i przewodniczaca Rady Miejskiej Blackbury, wygladajaca jak mlodsza, tylko paskudniejsza odmiana pani Liberty. Nazywala sie zreszta Liberty, tyle ze byla panna i Johnny czul nieodparta chec spytania jej, czy przypadkiem tamta nie jest jej prababcia, ale sie opanowal — nie bedzie zawstydzal calkiem, jak by nie bylo, porzadnej zmarlej. Po mniej wiecej kwadransie Johnny dokonal odkrycia: mowcow nie dalo sie normalnie sluchac. Mozna to bylo robic jedynie wybiorczo, bo inaczej belkotliwy slowotok albo czlowieka zalewal, albo usypial. W kazdym razie przestawalo sie miec ochote na cokolwiek, zwlaszcza na myslenie. Wiekszosc obecnych byla w srednim wieku, ale sadzac po reakcjach, albo do tego wniosku nie doszli, albo ich doswiadczenia w zbieraniu sie byly tak pesymistyczne, ze dawno przestali walczyc z zalewem akustycznego belkotu.
A przeciez ci ludzie przyszli tu z zamiarem zabrania glosu, a nie wysluchiwania okraglych komunalow, z ktorych nic nie wynikalo poza prosta prawda, ze decyzje o zlikwidowaniu cmentarza juz podjeto i przyklepano, a cale to zebranie jest tylko farsa i obijaniem sobie tylka blacha przez zainteresowanych, na wypadek pozniejszej awantury. Przeciez robili spotkania, zasiegali glosu opinii publicznej (nie sluchajac go naturalnie, ale o to potem nikt nie pyta): o, prosze, nawet na dwa dni przed planowanym rozpoczeciem prac odbylo sie zebranie. A prace naturalnie rozpoczna sie w planowanym terminie.
Chyba ze ktos cos zrobi.
Johnny nie mial najmniejszej ochoty sie wyrozniac, ale po kolejnych pieciu minutach juz wiedzial, ze nie ma wyjscia, bo inaczej slowotok zaleje wszystkich do reszty i beda siedziec i zgadzac sie na wszystko, otepiali niczym morskie anemony.
Skoro tak wyszlo, nie czekajac dluzej, wstal, odchrzaknal i powiedziaclass="underline"
— Przepraszam…?
Pub „Pod Bialym Labedziem” przy Cable Street od niepamietnych czasow znany byl albo jako „Labadek”, albo jako „Blotna Kaczka”. Byl to typowy angielski pub — zatloczony, glosny, pelen muzyki ze starej szafy grajacej i wybuchow ze starozytnych automatow z grami, rownie wiekowymi jak utwory niejakiego Szekspira.
W kacie, wcisnieta miedzy jeden z takich automatow (o dzwiecznej nazwie „Nuke the Gook”, co mozna przetlumaczyc jako: Rozwal Zoltka) a sciane, siedziala pani Tachyon. Przed nia stala szklanka guinnessa.
Okreslenia „szalony” uzywa sie albo w stosunku do ludzi, ktorzy stracili zmysly, albo tych, ktorzy mieli ich wiecej niz pozostali. Pani Tachyon byla jedyna osoba, ktora natychmiast zauwazyla niewielki spadek temperatury w lokalu. Uniosla glowe, spojrzala w kierunku zrodla owego spadku i usmiechnela sie trojzebnym usmiechem.