W kazdym razie publicznosc w dosc krotkim czasie przeniosla sie w cieplejsze i jasno oswietlone miejsca, a na widowni oprocz smacznie drzemiacej pani Tachyon pozostali sami zmarli.
— Elm Street? Chodzi o te ulice przy plazy?
— Watpie. Na pewno nic takiego sie tam nie dzialo, pamietalbym. A juz z cala pewnoscia nie mieszkal tam zaden Freddie, niewazne, z brzytwami czy bez.
— Pomyslowy jegomosc, swoja droga.
— Ale film srednio nudny.
— Poczekamy, nastepny ma byc „Ghostbusters”. Jeszcze nigdy nie slyszalem o prawdziwych lowcach duchow.
W pewnej chwili „drzemiacej” pani Tachyon wydalo sie, ze glosy ludzi, ktore dotad slyszala, dziwnie przycichly. Ale nie byl to powod, by sie budzic.
Johnny zacial sie, czujac, ze wszyscy na niego patrza.
— A… a poza tym, jesli o nich zapomnimy, to bedziemy tylko egzystowac. Potrzebujemy ich, by pamietac, kim jestesmy. To oni zbudowali to miasto i zrobili wszystko, zebysmy mogli tu mieszkac i zyc. Nie mozna tego tak po prostu wyrzucic.
Jego przemowa dala przewodniczacej czas na opanowanie i przygotowanie argumentow, ktorych poprzednio jej zabraklo.
— Niemniej jednak („zamkniecie”) musimy zajmowac sie terazniejszoscia, zmarlych tu juz nie ma i nie maja prawa („otwarcie”) glosu — oswiadczyla, wertujac papiery.
— Myli sie pani: sa tu i maja prawo glosu. To sie nazywa tradycja — odpalil Johnny. — A przeglosowuja nas dwadziescia do jednego.
Zapadla cisza.
Prawie taka jak w sali kinowej „Blackbury Odeon”.
A potem pan Atterbury zaczal klaskac.
Dolaczyla don pielegniarka ze Slonecznych Akrow, a potem inni, i po chwili klaskali wszyscy siedzacy na widowni.
Pan Atterbury wstal (ponownie).
— Prosze usiasc, poki co ja prowadze to zebranie! — parsknela przewodniczaca.
— Obawiam sie, ze to akurat nie ma nic do rzeczy. Nie usiade, dopoki nie powiem, co mam do powiedzenia. Ten chlopak ma racje: zbyt wiele zostalo bezmyslnie zabrane i zniszczone. Przebudowaliscie High Street, gdzie bylo wiele malych, przytulnych sklepikow. Mieszkalo tam sporo ludzi. Teraz wszedzie sa neony, magazyny, a ludzie boja sie tam pojawic po zmroku. Boja sie miasta, w ktorym mieszkaja. Gdybym to ja podjal decyzje, ktora doprowadzila do podobnego absurdu, wstydzilbym sie. I ustapilbym ze stanowiska. Ale jak widac ludzie sa rozni. Na ratuszu wisial herb Blackbury, teraz dynda tam jakas ohydna plastykowa beznadzieja. Zburzyliscie caly kwartal, by wybudowac centrum handlowe imienia Neila Armstronga, ktory nigdy nie mial nic wspolnego z tym miastem. Przez to wszystkie male sklepy zostaly zmuszone do zaprzestania dzialalnosci, bo nikt nie wytrzyma konkurencji z supermarketem. A domy, ktore wyburzyliscie, byly urokliwe.
— Toz to byl labirynt, getto prawie!
— Bez przesady. Labirynt moze i byl, ale mial swoj urok. Co z tego, ze przydomowe szklarnie robiono sznurkiem i gwozdziem: emeryci mieli zajecie i mieli gdzie przesiadywac. Wszedzie pelno bylo zieleni, psow i dzieci. Nie wiem, co sie z nimi stalo, a pani wie? A potem wyburzyliscie pol dzielnicy, zeby postawic to upiorstwo, w ktorym od lat nikt normalny nie chce mieszkac, i jeszcze nazwaliscie je imieniem zlodzieja i oszusta.
— Przeciez… wtedy nawet tu nie mieszkalam. Poza tym zgodzilismy sie juz jakis czas temu, ze wiezowiec N’Clementa nie byl… najlepszym pomyslem.
— Byl calkowicie zlym pomyslem, chciala pani powiedziec.
— Skoro chce pan to ujac w ten sposob…
— A wiec moga byc bledy?
— Niemniej oczywiste jest, ze musimy budowac z mysla o przyszlosci…
— Milo mi to slyszec, gdyz pewien jestem, ze zgodzi sie pani ze mna w kwestii, iz aby budynek sie nie zawalil, musi miec naprawde glebokie fundamenty. Jesli pani o tym nie wie, to spytamy jakiegos specjaliste. Powinno tu byc paru inzynierow.
Nastapila nowa fala oklaskow.
Zasiadajacy przy stole spojrzeli po sobie z lekka panika: to zebranie w zaden sposob nie przebiegalo tak, jak powinno.
— Obawiam sie, ze nie mam wyboru i zmuszona jestem zamknac to zebranie. Miala to byc rzeczowa wymiana opinii.
— Sadze, ze byla, przynajmniej jednostronnie — odparl pan Atterbury.
— A tak w ogole to nic pani nie moze zamknac — dodal Johnny.
— Co prosze?!
— Nie moze pani zamknac tego zebrania, bo to jest miejsce publiczne, my, czyli publicznosc, chcemy zebranie kontynuowac, a nikt nie zaklocil spokoju.
— W takim razie zbierajcie sie panstwo do woli, my wychodzimy! — oznajmila, zgarniajac papiery i zrywajac sie, jakby ja krzeslo ugryzlo.
Majestatycznie, patrzac jednak pod nogi, zeszla z podium i pomaszerowala ku drzwiom. Pozostali na podium popatrzyli po sobie, po obecnych, i udali sie w slad za nia.
Johnny usmiechnal sie zlosliwie.
Naturalnie, pchnela drzwi, zamiast pociagnac, a poniewaz nie ustapily, zaczela sie z nimi szarpac coraz gwaltowniej. Gdyby nie przedstawiciel holdingu, do reszty stracilaby panowanie nad soba i byloby naprawde wesolo.
Gdy oficjalna czesc zebrania wyszla, Johnny rozejrzal sie: w poblizu nie bylo nikogo wygladajacego chocby troche martwo.
— Chyba jest przeciag — mruknal niepewnie.
— Zostawili otwarte okno — poinformowal go Yo-less.
Informacja dobila Johnn’ego. Zmarli sie nie zjawili i wszystko spadlo na niego…
— Zdaje sie, ze znowu narozrabialismy — baknal Wobbler. — To mialo byc publiczne spotkanie…
— A co my jestesmy, jak nie publicznosc?
— A jestesmy?
— A nie?
Przez chwile wszyscy wpatrywali sie w puste podium. W koncu wszedl na nie pan Atterbury.
— Proponuje, abysmy wreszcie zaczeli sensowne zebranie — zagail.
Zimny podmuch wylecial z kina.
— Przyznaje, ze bylo to ksztalcace.
— Czesc tych sztuczek musiala byc zrobiona za pomoca luster. Nie ma innej mozliwosci, mozecie mi wierzyc.
— To co robimy teraz?
— Powinnismy wrocic.
— Gdzie znowu?!
— Na cmentarz naturalnie!
— Noc jest zbyt mloda, madam.
— Prawda, dopiero zaczelismy sie dobrze bawic.
— Wlasnie. Chce sie nacieszyc zyciem. Nigdy mi sie to nie udalo przed smiercia.
— Thomasie Bowler! Tak nie powinien sie zachowywac szanujacy sie mezczyzna!
Tlumek przy budce z hamburgerami zbil sie ciasniej, gdy powialo nagle mrozem.
— Moze w koncu dotrze do pani, pani Liberty, ze ja nie mam ochoty dluzej zachowywac sie jak szanujacy sie mezczyzna?!
W sali konferencyjnej Civic Centre panowala owa specyficzna atmosfera jak w klasie, z ktorej w trakcie lekcji wybiegl nagle nauczyciel. I to z nie do konca logicznych powodow. Tak to bywa z demokracja — skutkuje jedynie wtedy, gdy ludzie maja dokladnie wyjasnione, jak z niej korzystac.
W koncu uniosla sie jedna dlon.
— Czy my faktycznie mozemy to powstrzymac? — spytal jej wlasciciel. — Wyglada to strasznie oficjalnie…
— Oficjalnie, prawde mowiac, nie sadze, abysmy zdazyli — przyznal pan Atterbury. — Transakcja kupna-sprzedazy zostala przeprowadzona legalnie i oficjalnie, i holding ma prawo do cmentarza.
— Jest cala masa innych miejsc — odezwal sie ktos z sali. — Chocby stara fabryka dzemu przy Slate Road czy miejsce po starych magazynach.
— I mozemy im oddac ich pieniadze.
— Mozemy im dac dwa razy wiecej — poprawil Johnny.
Oswiadczenie to powital wybuch smiechu.