— Odnosze nieodparte wrazenie, ze taka firma jak United Amalagamated Consolidated Holdings musi naprawde sie liczyc z opinia publiczna — zauwazyl pan Atterbury. — A to dlatego, ze wlasciwie nikt nie wie, czym oni sie zajmuja. To nie fabryka wytwarzajaca konkretny, materialny produkt, ktory sam sie sprzedaje albo i nie. Wielkie korporacje nie lubia rozglosu, zwlaszcza zwiazanego z publicznymi protestami. I nie lubia byc obiektem zartow, a udowodnilismy, ze potrafimy sie z nich smiac. Sadze… ze jezeli faktycznie bedzie inna lokalizacja… i jesli beda przekonani, ze traktujemy to powaznie… i jesli faktycznie zaproponujemy im podwojna cene… to powinni zrezygnowac z cmentarza.
— A potem powinnismy cos zrobic w sprawie High Street — dodal ktos.
— I wysadzic Joshue N’Clementa, a zbudowac tam porzadne domy — dodal inny.
— Dobrze mowi! — ucieszyl sie Bigmac.
Pan Atterbury zamachal gwaltownie.
— Szanowni zebrani, budujacy jest wasz zapal, ale proponuje zajmowac sie problemami pojedynczo i po kolei. Zaczelismy od sprawy cmentarza, jak ja zakonczymy, zabierzemy sie do innych miejsc w Blackbury.
— Wypadaloby sie jakos nazwac!
— Towarzystwo Przetrwania Blackbury — zaproponowal ktos.
— Brzmi jak cos, co sie wklada do sloika — zaoponowal ktos inny.
— To moze Towarzystwo Konserwacji Blackbury? — Jeszcze gorzej: odbija sie puszkami…
— Blackbury Pals’ — powiedzial Johnny.
Pan Atterbury zastanawial sie chwile.
— To dobra nazwa — zdecydowal w koncu, a wiekszosc obecnych zaczela sie wzajemnie wypytywac, skad sie wziela. — Ale wydaje mi sie, ze z mala zmiana: oficjalnie nazywano ich Ochotnicy z Blackbury i tak wlasnie sie nazwiemy: Blackbury Volunteers.
— Ale to nic nie mowi o tym, co zamierzamy zrobic — sprzeciwil sie ktos.
— I dlatego mozemy zrobic wszystko — odparl Johnny. — Jak sie zaczyna, nie wiedzac nic, to wszystko jest mozliwe. Einstein tak powiedzial.
— Albert? — zdumial sie Yo-less.
— Nie, Solomon — poprawil go pan Atterbury. — Ha! O nim takze wiesz?
— Wiem.
— Pamietam go. Mial pracownie i sklep wedkarski na Cable Street, gdy bylem w twoim wieku. Zawsze mial takie filozoficzne powiedzonka.
— I zajmowal sie wypychaniem zwierzat? — upewnil sie Yo-less.
— I mysleniem — dodal Johnny.
— To ostatnie to u nich rodzinne. — Pan Atterbury usmiechnal sie. — Poza tym jak sie ma rece zajete martwym borsukiem, to ma sie sporo czasu na abstrakcyjne myslenie.
— Pewnie — przytaknal z przekonaniem Wobbler. — Lepiej nie myslec o tym, co sie robi.
— W takim razie otwieram pierwsze spotkanie Blackbury Volunteers — oglosil pan Atterbury.
Sluchawka telefonu w pubie „Labadek” pokryla sie szronem.
— Gotow, panie Einstein?
— Gotow, panie Fletcher.
Telefon szczeknal i ucichl.
W pubie zauwazalnie sie ocieplilo.
Trzydziesci sekund pozniej oziebilo sie za to w niewielkim pomieszczeniu kontrolnym radioteleskopu stanowiacego dume Uniwersytetu w Blackbury. Pomieszczenie znajdowalo sie ponad dwadziescia mil od pubu „Labadek”.
— To dziala!
— Oczywiscie ze dziala. Ze wszystkich sil we wszechswiecie najtrudniej jest przezwyciezyc sile przyzwyczajenia. Sila przyciagania to przy niej pryszcz.
— Kiedy na to wpadles?
— Kiedy preparowalem wyjatkowo duzego pstraga.
— Pstraga… aha…!
Pan Fletcher, wciaz oszolomiony do pewnego stopnia stosunkiem pstraga do grawitacji, rozejrzal sie po pomieszczeniu. Nie liczac ich dwoch, znajdowal sie tu jedynie Adrian Miller, zwany popularnie Szczylem. Mial zamiar zostac astronomem, poniewaz byl przekonany, ze polega to na wysiadywaniu po nocy i gapieniu sie przez teleskop. Rzeczywistosc, czyli podliczanie dlugich slupkow w zimnej sali, wolno stojacej na srodku pola, niespecjalnie mu odpowiadala. Chwilowo jednak nie stracil jeszcze nadziei.
Liczby produkowane przez teleskop byly jedyna pozostaloscia po gwiezdzie, ktora eksplodowala dwadziescia milionow lat temu, niszczac przy okazji miliard gumowatych stworkow zamieszkujacych dwie planety i spokojnie sobie zyjacych. To zreszta pomagalo tez Adrianowi zrobic magisterke, tak wiec gumowate stworki nie zginely calkiem na darmo.
Choc watpliwe jest, by one takze uwazaly podobnie.
Szczyl z pewnym zdziwieniem uniosl glowe, slyszac uruchamiajacy sie mechanizm teleskopu i widzac rozblyskujaca radosnie tablice kontrolna. Probowal odciac zasilanie, ale glowny wylacznik byl lodowaty i ani drgnal. Mogl wiec jedynie obserwowac, jak czasza nakierowuje sie na Ksiezyc wiszacy nad Blackbury i nieruchomieje.
Potem wszystko zamarlo, a jeszcze pozniej ozyla drukarka, z ktorej wysunela sie wstega papieru z wydrukiem:
0101010010101010001000010000110011001010
OTOJESTNICCC00000000011101111
IJESTEMZPOWROTEM0000100001…
Pan Fletcher wlasnie odbil sie od Ksiezyca i wrocil.
— I jak bylo?
— Nie mialem czasu, zeby sie rozgladac, ale watpie, zeby mi sie tam spodobalo. Najwazniejsze, ze sie udalo: mozemy latac.
— Doskonale. Tak na marginezie: gdzie zie podzial ten mlodzieniec?
— Pojecia nie mam, ale strasznie mu sie spieszylo. — Takie czasy widadz… coz, wrodzimy i powiemy pozostalymi, zgoda?
Tej nocy na Glownym Posterunku Policji w Blackbury bylo cicho i spokojnie. Sierzant Comely siedzial sobie bezrobotnie i ponuro wpatrywal sie w lampki radiostacji.
Lacznosc radiowa go unieszczesliwiala, nawet gdy byl mlodym policjantem. Byla wrecz zmora jego kariery, jako ze nie byl w stanie nigdy zapamietac, jaki wyraz odpowiada danej literze alfabetu w meldunkach (na przyklad Foxtrot to F). Przynajmniej mu sie to nie udawalo, gdy podczas poscigu czy innej akcji probowal o drugiej w nocy przekazac numer rejestracyjny podejrzanego samochodu. Jego najwiekszym osiagnieciem byl meldunek: FOTOGRAFIA HERBATA PSYCHOLOGICZNY, ktory na dluzsza chwile sparalizowal dyzurnego.
Nic dziwnego, ze w tych warunkach o awansie mogl jedynie pomarzyc.
Radiostacji nienawidzil zas szczegolnie w takie wieczory jak ten, gdy pelnil obowiazki oficera dyzurnego. W koncu nie po to wstapil do policji, by byc dobrym w technice.
Spokoj przerwal brzeczyk telefonu.
Dzwonil kierownik „Odeonu”, tyle ze Comely nie bardzo mogl zrozumiec, o co mu chodzi.
— No dobrze… specjalny blok filmowy. Co pan rozumie przez: zrobilo sie zimno?… Tak… To co ja mam zrobic: aresztowac kino z powodu temperatury? Jestem policjantem, nie cieplownikiem!… Prosze… Nie, specjalista od naprawy magnetowidow tez nie!
Ledwie odlozyl sluchawke, telefon rozdzwonil sie ponownie.
Tym razem odebral mlody policjant.
— Ktos z uniwersytetu — zameldowal, zakrywajac dlonia mikrofon. — Mowi, ze jakas dziwna, obca sila opanowala radioteleskop… No, te antene na polu pod Slate.
Ostatnie zdanie dodal pospiesznie, widzac mine sierzanta po slowie „radioteleskop”.
Comely westchnal z rezygnacja.
— Mozesz dostac od niego rysopis?
— Kiedys widzialem taki film, sierzancie — wtracil inny policjant. — Obcy wyladowali i wymienili wszystkich mieszkancow jednego miasta na olbrzymie warzywa.
— Taak? Tu by z tydzien minal, nim by ktokolwiek zauwazyl — mruknal Comely.
— On moze tylko powiedziec, ze to byla dziwna, obca sila. — Policjant odlozyl sluchawke. — I zrobilo sie tez zimno.
— Aha, a wiec dziwne, obce zimno — podsumowal sierzant.
— I niewidzialne.
— Mhm. Rozpoznalby je, jakby go zobaczyl ponownie?