Obaj podwladni zamarli, probujac zrozumiec pytanie i utwierdzajac tym jednoczesnie Comely’ego w przekonaniu, ze jest zbyt dobry do takiej roboty.
— No dobra — westchnal. — Podsumujmy: Blackbury stalo sie obiektem inwazji dziwnych, niewidzialnych, ale za to zimnych obcych, W „Labadku” wysadzili wszystkie gry komputerowe, zaczynajac od „Space Invaders”, co akurat przypadkiem ma sens. Potem poszli do kina poogladac horrory, co juz jest mniej sensowne…
Przerwal mu kolejny telefon, ktory niejako odruchowo odebral mlodszy policjant.
— Nalezy sie wiec zastanowic, co planuja dalej — podjal sierzant.
— To kierownik „Pizza Surprise”, sierzancie…
— Pasuje! — ucieszyl sie Comely. — Wpadli na pizze! Numer trzy z tunczykiem i ananasem, pewnie wyglada jak ich kumpel z sasiedniego systemu.
— Nie zaszkodziloby porozmawiac z kierownikiem — zauwazyl policjant, majac na uwadze, ze od obiadu minelo sporo czasu. — Zeby okazac troske o lad i porzadek.
— No dobra, pojade do niego — zdecydowal Comely, lapiac czapke. — Ale jesli wroce jako duzy ogorek, ostrzegam: beda klopoty!
— Tylko ja prosze bez cebuli — pozegnal go dyzurujacy przy telefonie.
W powietrzu rzeczywiscie bylo cos dziwnego: jakby bylo naelektryzowane. Sierzant Comely cale zycie mieszkal w Blackbury i nigdy nie byl swiadkiem czegos podobnego.
Po kilku krokach olsnilo go.
A jezeli to wszystko bylo prawda?! To, ze kreca debilne filmy o inwazji obcych, wcale a wcale nie musi oznaczac, ze inwazja nie moze miec miejsca. A wszystkie te filmy maja jedna wspolna ceche (niezaleznie od poziomu zidiocenia) — obiektem ataku zawsze jest male miasteczko. Comely z repertuarem byl na biezaco, bo do pozna ogladal telewizje.
Potrzasnal glowa, probujac sie pozbyc tych ponurych podejrzen…
I w tym momencie William Stickers przeniknal przezen.
Na wylot.
— Wiesz, Williamie, chyba nie powinienes byl tego robic — zauwazyl Alderman, obserwujac gnajacego przed siebie z obledem w oczach policjanta.
— To nic wiecej niz symbol ucisku mas — odparl z godnoscia Stickers.
— Policja jest potrzebna, bo inaczej ludzie robiliby, co tylko im przyjdzie do glowy! — sprzeciwila sie pani Liberty.
— A to przechodzi ludzkie pojecie — usmiechnal sie zlosliwie pan Vicenti. — Prawda?
Alderman rozejrzal sie po jasno oswietlonej ulicy. Niewielu bylo na niej zywych przechodniow, za to calkiem sporo martwych, zagladajacych w witryny albo — w wypadku starszych — spogladajacych na witryny i probujacych zrozumiec, co to takiego.
— Nie przypominam sobie tylu kupcow za moich czasow — stwierdzil Alderman. — Musieli sie tu sprowadzic ostatnio. Sklep Bootsa, Mothercaresa, Kwika, Spudjulicaya, duzo ich…
— Czyj? — zainteresowala sie pani Liberty.
Alderman wskazal na mijany po przeciwnej stronie sklep nalezacy do jednej z sieci, ktora potraktowal jako pojedynczych handlowcow.
— Spud-u-like — przeczytal pan Vicenti. — Hmm…
— To tak to sie wymawia? — zdziwil sie Alderman. — Myslalem, ze to Francuz. No, no… i wszedzie to elektryczne oswietlenie… I zadnych konskich go… to jest odchodow na ulicy.
— Prosze pamietac, ze jest pan w towarzystwie damy! — parsknela pani Liberty.
— Dlatego powiedzial odchody, nie gowna — poinformowal ja radosnie Stickers.
Pani Liberty odebralo mowe z oburzenia.
— I to jedzenie! — entuzjazmowal sie Alderman. — Chinskie, hinduskie! Kurczaki z Kentucky!… A te stroje! Jak myslicie, z czego one sa zrobione?
— Z plastyku — ocenil pan Vicenti.
— Kolorowe i wytrzymale. — Pani Liberty postanowila calkowicie zignorowac Williama Stickersa. — A wiele dziewczat nosi spodnie… nadzwyczaj praktyczne i wyemancypowane.
— I wiele jest calkiem ladnych — dodal William Stickers (ignorowany).
— Wszyscy sa wyzsi i nie widzialem nikogo o kulach — zdziwil sie Alderman.
— Nie zawsze tak bylo — wtracil pan Vicenti. — Lata trzydzieste byly raczej ponure…
— Owszem, za to teraz… pelno telewizorow w sklepach, wszystko jasne i kolorowe, wysocy ludzie z wlasnymi zebami… To wiek cudow i dziwow!
— Ludzie na przesadnie szczesliwych nie wygladaja — zauwazyl pan Vicenti.
— To pewnie przez to sztuczne oswietlenie — ocenil Alderman.
Byla prawie polnoc, gdy zmarli spotkali sie pod arkadami centrum handlowego. Sklepy byly co prawda pozamykane na glucho, ale jak sie jest martwym, to zupelnie nie przeszkadza.
— Przyznaje, to byla przednia zabawa — oswiadczyl Alderman.
— Zmuszona jestem przyznac panu racje — stwierdzila pani Liberty. — W zyciu sie tak dobrze nie bawilam. Po smierci naturalnie takze nie. Prawdziwa szkoda, ze musimy wracac.
— Dlaczego? — spytal spokojnie Alderman.
— Nie chcialabym brzmiec jak pan Grimm — powiedziala dziwnie lagodnie pani Sylvia Liberty — ale wszyscy znamy zasady: musimy wrocic. Nadejdzie ten dzien i musimy byc gotowi!
— Nigdzie nie wracam. Dopiero mi sie zaczelo naprawde podobac i nie zamierzam rezygnowac z przyjemnosci — oswiadczyl Alderman. — Cale zycie to robilem i mam dosc.
— Ja tez nie wracam — zawtorowal mu Stickers. — Precz z tyrania!
— Musimy byc gotowi na Dzien Sadu! — oburzyla sie pani Liberty. — Moze nastapic jutro i co bedzie, jak nas nie bedzie?!
— Ponad osiemdziesiat lat grzecznie czekalem — powiedzial spokojnie Thomas Bowler Alderman. — Spodziewalem sie, ze przez chwile bedzie ciemno, a potem pojawi sie ten jegomosc rozdajacy skrzydelka albo ten drugi z widlami…
— Wstyd!
— A co, ty sie nie spodziewales skrzydelek?
— Nie o to chodzi — zirytowal sie William Stickers. — Wiara w przetrwanie tak zwanej duszy po smierci to prymitywny przesad nie mogacy miec miejsca w dynamicznie rozwijajacym sie spoleczenstwie socjalistycznym.
Oswiadczenie to wywolalo gleboka cisze.
— Nie wydaje zie panu, ze warto by przemysledz ztanowizko w zwietle zastanych dowodow i dozwiadczen? — spytal ostroznie Solomon Einstein.
— Niech sie panu nie wydaje, ze mnie pan przekona tylko dlatego, ze przypadkowo ma pan racje. To, ze ciagle… generalnie tu jestem, w niczym nie narusza ogolnej teorii!
Pani Liberty zapukala energicznie duchem parasolki w chodnik, konczac te bezsensowna dyskusje.
— Nie mowie, ze nie mialabym ochoty na ciag dalszy tak milego wieczoru — oswiadczyla — ale zasady sa zasadami: o swicie musimy byc na miejscu. Co bedzie, jak zapomnimy, kim bylismy? Co bedzie, jesli to jutro bedzie Sad Ostateczny?
Thomas Bowler westchnal, jakby mial do czynienia z wyjatkowo tepym dzieckiem.
— Zalozmy, ze bedzie, a wiecie, co ja na to? — spytal retorycznie. — Przez osiemdziesiat cztery lata dokladalem staran i zachowywalem sie jak przyzwoitemu czlowiekowi wypada. A potem zmarlem i nastepne co robilem przez prawie dziewiecdziesiat lat, to grzecznie siedzialem w marmurowej budzie, jak na przyzwoitego nieboszczyka przystalo. I co? I nic. Wciaz jestem osiemdziesieciolatkiem z krotkim oddechem. Przeciez ja w ogole nie oddycham, to o co chodzi?! Wszyscy wiemy, ze nadejdzie dzien. Tylko nikt nie wie kiedy. I to ma byc sprawiedliwe? Teraz zaczelo mi sie wreszcie podobac, zycie zaczelo sprawiac mi przyjemnosc i co? Mam wrocic i czekac niczym w poczekalni u lekarza…
Pan Fletcher tracil w bok Solomona Einsteina i spytal konspiracyjnym szeptem:
— Powiemy im?
— Co macie nam powiedziec? — zainteresowal sie Stickers.
— Widzicie, jest tak… — zaczal Einstein i urwal.