— Nie.
— Wyblakna i znikna. Naopowiadales im bzdur i ponioslo ich. A ludzie, ktorzy nie sa tam, gdzie byc powinni, i nie robia tego, co nalezy, przestaja istniec. Jutro moze byc Dzien Sadu, a ich nie bedzie… Mysle, ze zasluzyli na to wlasna glupota!
Bylo cos w panu Grimmie, co powodowalo, ze nawet tak spokojny osobnik jak Johnny mial ochote mu przylozyc. Nie zrobil tego tylko dlatego, ze bilby powietrze, ale ochota pozostala.
— Nie wiem, dokad sie udali, ale nie sadze, zeby im sie stalo cos zlego — odparl z niechecia.
— A sadz sobie, co chcesz. — Pan Grimm odwrocil sie do telewizora.
— Wie pan, ze dzis jest Halloween?
— Tak? — Pan Grimm nie przestal ogladac reklamy czekolady. — W takim razie nalezy uwazac, zwlaszcza w nocy…
Johnny wzruszyl ramionami i odszedl.
Wycieczka jechala na fali radiowej ponad Wyoming. Zmarli juz zaczynali sie zmieniac — jeszcze mozna ich bylo rozpoznac, ale tylko wtedy, gdy o tym pomysleli.
— Widzicie, ze mialem racje? To mozliwe i bez drutu — oznajmil ktos, kto okazjonalnie byl panem Fletcherem.
Nad Gorami Skalistymi wpadli w burze elektryczna, co bylo naprawde zabawne. A potem przesiedli sie na fale radiowa do Kalifornii.
— Jaki czas mamy?
— Polnoc!
W szkole Johnny robil za bohatera.
W „Blackbury Guardian” na pierwszej stronie byl artykul zatytulowany: „Machlojki Rady w sprzedazy cmentarza”. Co prawda znieksztalcono nazwisko Johnny’ego, ale i tak dzieki obecnym na zebraniu nauczycielom wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Byla tam tez nastepujaca wzmianka:
Bohater wojenny Arthur Atterbury, prezes nowo powstalego towarzystwa Blackbury Volunteers, powiedzial naszemu wyslannikowi: „W tym miescie zyja mlodzi ludzie z wiekszym wyczuciem i znajomoscia historii w malym palcu niz wielu doroslych, zwlaszcza udzielajacych sie w rozmaitych komisjach, w calym swoim, byc moze nawet atrakcyjnym ciele”. Ostatnie zdanie przyjmuje sie jako skierowane pod adresem przewodniczacej Rady, Ethel Liberty, ktora wczoraj odmowila komentarza.
Skutki latwo bylo przewidziec — na lekcji historii poproszono Johnny’ego, by opowiedzial o Blackbury Pals’, no a potem juz poszlo lawinowo — i Stickers, i pani Liberty, i reszta. Tyle ze oficjalnie zrodlem wiadomosci Johnny’ego byla biblioteka, nie cmentarz.
Znalazla sie entuzjastka pragnaca zajac sie projektem „Pani Liberty, bojowniczka praw kobiet”, na co Wobbler stwierdzil, ze owszem, to bojowniczka prawa kobiet do robienia glupstw, i zaczela sie tak zwana dyskusja. Trwala do dzwonka.
Nawet dyrektor zainteresowal sie cala sprawa. Prawdopodobnie zreszta pod wplywem ulgi, ze tym razem nie chodzi o zamieszanie w napad, uczestnictwo w gangu czy inna typowa rozrywke mlodziezy ze starszych klas. Johnny, wezwany, wyruszyl na poszukiwanie jego gabinetu, zalujac, ze nie moze wykorzystac znanej metody polegajacej na oznaczaniu drogi rozwijana nitka. Bylo to niemozliwe z powodu braku nitki, totez nie mial co liczyc na desant ratunkowy w razie zatrzymania powyzej czterdziestu osmiu godzin. Byl tam okolo pieciu minut; wysluchal pogadanki pochwalnej i ewakuowal sie najpredzej, jak sie dalo.
Z pozostalymi spotkal sie na duzej przerwie.
— Chodzcie — zaproponowal.
— Gdzie?
— Jak to gdzie: na cmentarz! Mysle, ze stalo sie cos zlego.
— Zadne takie! — zaprotestowal Wobbler. — Jeszcze nie jadlem sniadania, a posilki musze spozywac regularnie, bo mam problemy zoladkowe.
Johnny nawet sie nie odezwal, ale jego wzrok byl wystarczajaco wymowny, aby Wobbler zrezygnowal z jedzenia.
Zanim dotarli do serca Australii, stwierdzili, ze do podrozy nie potrzebuja fal radiowych.
Nad Pacyfikiem powoli wstawal swit, ale daleko w tyle. Wciaz byli wolni.
— Czy my w ogole musimy sie gdziekolwiek zatrzymywac?
— Nie!
— Zawsze chcialem objechac swiat.
— Coz, jak to mowia, to tylko kwestia czasu.
— A wlasnie: czasu. Ktora godzina?
— Polnoc!
Cmentarz byl nieprzyzwoicie wrecz zaludniony. Krecili sie po nim fotoreporterzy, nawet z niedzielnego dodatku. Byla tez ekipa Mid-Midlands Television. Oprocz normalnych wlascicieli psow (z psami) bylo tez kilku jegomosciow myszkujacych po zaroslach i zakamarkach z wprawa i zapalem przewyzszajacym mozliwosci zwyklego psa.
W zarosnietym kacie pani Tachyon pucowala nagrobek, uzywajac koncowek Vimu, Domestosa, Cifu i lekko zuzytego papieru sciernego.
— Nigdy tu tylu ludzi nie widzialem — oznajmil lekko oszolomiony Johnny. — Zywych, naturalnie.
Yo-less przygladal sie dwom mezczyznom, z zainteresowaniem penetrujacym kepe zielska za grobem pani Liberty.
— Twierdza, ze tu jest ekologia, nie tylko srodowisko — poinformowal pozostalych, gdy wrocil. — Oni sa przekonani, ze widzieli skandynawskiego drozda. Podobno rzadki.
— No, tyle tu zycia, ze ludzkie pojecie przechodzi — mruknal Bigmac.
Ciezarowka Zieleni Miejskiej stala na brzegu kanalu, a dwoch pracownikow konczylo zniwa — plonem byly stare materace. Telewizor-zombi juz zniknal. Pan Grimm zas byl niewidoczny, nawet dla Johnny’ego.
Przed brama parkowal samochod policyjny. Na razie nic sie co prawda nie stalo, ale sierzant Comely dzialal wedlug starej strazackiej zasady: lepiej zapobiegac, niz gasic. Przekladajac na jezyk policyjny — gdzie bylo wieksze zgromadzenie, predzej czy pozniej musialo sie wydarzyc cos nielegalnego.
Cmentarz zas byl pelen ludzi.
I zycia.
— Nie ma ich — stwierdzil Johnny. — Nie czuje ich tutaj.
Pozostala trojka, jakby przypadkiem, zajela mniejsza niz normalnie powierzchnie.
Cos zaczelo halasowac w pobliskim wiazie. Mogl to byc skandynawski drozd, o ile to nie byl kruk.
— To gdzie sa? — spytal z lekka ulga Wobbler.
— Nie wiem!
— Wiedzialem! — jeknal Wobbler. — Wypusciles ich! Teraz beda sie snuli po miescie i straszyli wszystkich jak tylko sie sciemni! Zobaczycie!
— Pan Grimm twierdzi, ze jesli za dlugo beda poza cmentarzem, to zapomna, kim sa…
— A widzisz? — ucieszyl sie Wobbler. — Mowilem! Moze dopoki pamietali, kim sa, byli w porzadku, ale jak zapomna…
— „Noc zywych trupow”? — upewnil sie Bigmac. — Czy „Powrot zombi”?
— Przeciez juz uzgodnilismy, ze nie sa zombi! — w glosie Johnny’ego slychac bylo rezygnacje.
— My to wiemy, tylko czy oni to wiedza? — spytal powaznie Bigmac.
— Ich tu po prostu nie ma! Przestancie demonizowac!
— No to gdzie sa?
— Nie wiem!
— A ja wiem, ze dzis jest Halloween! — ucial dyskusje Wobbler.
Johnny podszedl do ogrodzenia wychodzacego na demontowana fabryke butow. Oprocz sprzetu budowlanego za siatka parkowalo takze kilka samochodow osobowych. Krecilo sie tam sporo mezczyzn w sluzbowych garniturach. Z jednym z nich rozmawial wlasnie pan Atterbury.
— Chcialem im tylko powiedziec, ze mozemy wygrac — szepnal Johnny. — Teraz sa zainteresowani ludzie, jest telewizja i wszystko… W zeszlym tygodniu wygladalo to beznadziejnie, a teraz jest szansa… a oni znikneli… Przeciez to ich dom!
— Dzien zywego zycia — dodal Bigmac.
— Koniec zartow: burczy mi w brzuchu — oznajmil Wobbler. — Najwyzszy czas cos zjesc!
— Ja bym sie tam nie spieszyl — stwierdzil Bigmac. — Moga siedziec pod lozkiem.
— A ja sie spiesze, bo jestem glodny! Nie dorobie sie przez was wrzodow, niedoczekanie!
— Powinnismy wracac — poparl go niespodziewanie Yo-less. — Musze w koncu zrobic ten projekt o projektach.