— Ile do switu?
— Niewiele…
— Co?
Zwolnili nad zasypana sniegiem przelecza.
— Jestesmy cos winni temu chlopakowi. Zainteresowal sie, pamietal nas.
— Radzja! Zachowanie energii. Poza tym bedzie zie martwil.
— Prawda, ale… jesli wrocimy… to bedziemy tacy jak poprzednio, prawda? Nie chce wracac do grobu!
— Przeciez to ty nie chcialas opuszczac cmentarza!
— Zmienilam zdanie, Williamie.
— Taaak… pol zycia martwilem sie, ze umre, a potem martwilem sie Sadem Ostatecznym. Mam dosc: jestem martwy i nie mam ochoty dluzej sie martwic czymkolwiek — stwierdzil Alderman. — A poza tym zaczynam sobie przypominac rozne rzeczy…
— Wszyscy zobie przypominamy — dodal Solomon Einstein. — To, co zapomnielismy za zycia…
— To wlasnie najwiekszy klopot z zyciem: zabiera czlowiekowi caly czas — przytaknal Alderman. — Nie mowie, ze nie bylo mile, na swoj sposob nawet bardzo. Ale to nie bylo cos, co mozna nazwac pelnia zycia…
— W sumie to nie musimy bac sie switu — odezwal sie pan Vicenti. — Nie musimy bac sie niczego!
Johnny zadzwonil.
Drzwi otworzyl kosciotrup.
— To ja, Johnny — przedstawil sie na wszelki wypadek Johnny.
— To ja, Bigmac — przedstawil sie kosciotrup. — Co ty: jestes duchem pedala?
— To nie jest az tak rozowe.
— Za to ma kwiatki.
— Widac taka teraz moda. Przestan sie wyglupiac i wpusc mnie. Tu jest zimno.
— A co, oduczyles sie latac?
— Bigmac!
— No juz dobrze, dobrze. Wlaz!
Przyznac nalezalo, ze Wobbler nie zaangazowal sie specjalnie w dekoracje — bylo troche pajeczyn, kilka gumowych pajakow i waza wywaru, w ktorym plywaly kawalki pomarancz. Waza byla zawsze, zawartosc tez, tyle ze na kazdej imprezie swieza. Nazywalo sie to „punch” i podobno nadawalo sie do picia, ale Johnny nigdy nie zdobyl sie na tyle odwagi, by zaryzykowac. Z rzeczy teoretycznie spozywczych byly jeszcze przekaski przypominajace zasuszone robaki i salatka warzywna wygladajaca, jakby w drodze z kuchni do pokoju przeszla przez sieczkarnie.
— Mialem robic za Kube Rozpruwacza, ale mi przebranie nie wyszlo — poinformowal go na powitanie Wobbler.
— Trzeba bylo wybrac Hannibala Lectera, to bys sie nie musial wysilac — doradzil mu Yo-less.
Oprocz gumowych pajakow byly tez plastykowe nietoperze, ale staranniej zamaskowane (wedlug Wobblera po piecdziesiat pensow od sztuki). Gosci bylo sporo, choc w panujacym polmroku trudno bylo stwierdzic, za co sie poprzebierali. Jeden mial kupe szwow i srube w karku, ale okazalo sie, ze to Nodj, ktory zawsze podobnie wygladal. Bylo tez paru maniakow komputerowych, ktorzy potrafili sie niemal upic bezalkoholowym piwem, i kilka dziewczyn, ktore gospodarz zaledwie znal. Jak zwykle rozmowa krecila sie wokol spraw szkolnych i wiadomo bylo, ze okolo jedenastej zjawi sie tatus ktorejs z panienek, ze stanowczym zamiarem zabrania pociechy z tej jaskini opilstwa.
Krotko mowiac — byla to zwykla impreza u Wobblera.
— Mozemy w cos zagrac — zaproponowal Bigmac.
— Masz jeszcze jakies pomysly? — spytal lodowato Yo-less.
— Poddaje sie — przyznal Johnny. — Mozesz mnie oswiecic, za kogo sie przebrales?
Pytanie adresowane bylo do Yo-lessa, ktory mial pol twarzy pomalowane na bialo, a zamiast koszuli zalozyl kamizelke. Do tego owinal sie kawalkiem sztucznej skory z leoparda (albo czegos innego), a na glowe wsadzil melonik.
— Baron Samedi, bog voodoo — przedstawil sie Yo-less. — „Bonda” nie ogladales czy co?
— To rasizm — zauwazyl ktos.
— Na pewno nie, jezeli ja to robie! — oburzyl sie Yo-less.
— Jestem calkiem pewien, ze baron Samedi nie nosil melonika tylko cylinder — zauwazyl Johnny. — W meloniku wygladasz, jakbys sie nie domyl przed wyjsciem do biura.
— Upiornie mi przykro, ale cylindra nigdzie nie moglem znalezc.
— Moze to jest baron Samedi od ksiegowosci? — wyrazil przypuszczenie Bigmac.
Johnn’emu stanal przed oczyma pan Grimm — jesli ktos wygladal jak zly duch ksiegowosci, to wlasnie on.
— W filmie mial karty tarota i takie rozne — zauwazyl Bigmac.
— Tarot to europejski okultyzm, a voodoo afrykanski — ocknal sie Johnny. — Tym, co robili film, sie pozajaczkowalo.
— Tobie sie pozajaczkowalo — oburzyl sie Wobbler. — Nie afrykanski, tylko amerykanski.
— Amerykanski okultyzm to Elvis Presley wiecznie zywy i tego typu bzdury — sprzeciwil sie Yo-less. — Voodoo powstalo w Zachodniej Afryce przy lekkich wplywach chrzescijanstwa. Sprawdzilem.
— Jak chcecie, to mam normalne karty — zaofiarowal Wobbler.
— Daj spokoj z kartami — zaproponowal Yo-less. — Bo jak sie moja mamuska dowie, to dostanie szalu.
— Znowu? — Johnny srednio sie zdziwil. — A tym razem dlaczego?
— Bo karty to musowo czarna magia — mruknal ponuro „Baron” Yo-less glosem swojej mamuski.
Ktos wlaczyl magnetofon i zaczal tanczyc.
Karty, gry czy heavy metal to nie czarna magia czy sily ciemnosci. Prawdziwe sily ciemnosci nie sa czarne — sa szare jak pan Grimm. Wysysaja z zycia caly kolor, zmieniaja miasto, na przyklad Blackbury, w atrape pelna plastyku, nikomu niepotrzebnych wiezowcow i budzacych strach ulic. Zmarli sa pelni zycia w porownaniu z egzystujacymi w takim miescie ludzmi. Wszyscy staja sie szarzy i zmieniaja w numerki, a potem ktos gdzies zabiera sie do podliczania. Tak sobie rozmyslal Johnny, dopoki nie przywrocilo go do rzeczywistosci pytanie Wobblera:
— Moze bysmy zagrali w „Rozkazy”?
— To juz lepiej od razu isc po prosbie — parsknal Yo-less.
— Obok mnie znaja ciekawsza odmiane — zawtorowal mu Bigmac. — Nazywa sie: „Daj piataka albo pozegnaj sie z kolem”.
— No to pozostaje nam tylko wyjsc na ulice — ocenil trzezwo Wobbler.
— Gdzie bedzie pelno przebierancow dracych sie wnieboglosy.
— Kilku wiecej niczego nie zmieni — zauwazyl zgodnie z prawda Johnny.
— Czyli postanowione — ucieszyl sie Wobbler. — Sluchajcie wszyscy: robimy zjazd! Zjezdzamy do…
Rzeczywiscie — Centrum Handlowe imienia N. Armstronga pelne bylo ludzi, ktorym skonczyla sie wyobraznia na halloweenowych imprezach. Chodzili grupami, przygladali sie ubiorom innych i komentowali, czyli zachowywali sie jak co dzien. Jedyna roznice stanowilo to, ze okolica wygladala niczym jedyny nocny sklep w Transylwanii.
W neonowym blasku snuli sie zombi, wiedzmy chichotaly do kawalerow, mumie zjezdzaly po poreczach, a wampiry gawedzily wsrod sztucznej zieleni, poprawiajac sobie co chwila wypadajace uzebienie. Pani Tachyon spokojnie gmerala w koszu na smieci w poszukiwaniu nie calkiem zepsutych puszek.
Rozowe wdzianko Johnny’ego wzbudzilo spore zainteresowanie, na szczescie bez propozycji, jakie sugerowal kolorek.
— Widziales ostatnio jakichs zmarlych? — spytal „Baron” Yo-less, korzystajac z nieobecnosci Bigmaca i Wobblera, ktorzy poszli kupic cos do jedzenia.
— Setki — odparl szczerze Johnny.
— Nie chodzi mi o imitacje.
— „Ich” nie widzialem. Martwie sie, zeby im sie cos nie stalo.
— Sa martwi! Jezeli istnieja, oczywiscie — jeknal Yo-less. — Nic ich nie przejedzie, nikt ich nie obrabuje. Uratowales ich cmentarz, to o czym jeszcze maja z toba gadac. Wiesz, miedzy wami faktycznie istnieje roznica pokolen…
— Chce ktorys owocowego weza? — spytal Wobbler. — Marcepanowe czaszki tez sa niezle…
— Wracam do domu — zdecydowal Johnny. — Cos jest nie tak, tylko nie wiem co.