Выбрать главу

— To wszystko?

— Hmm… tak, tak.

— Tez tak sobie myslalem, ze to nie bedzie nic waznego. — Alderman pokiwal ze smutkiem glowa. — Od 1923 nie mialem gosci, a ci ostatni zatrzymali sie tu tylko dlatego, ze im sie nazwiska pomylily. I, co gorsza, to nawet nie byli krewni. To byli Amerykanie! No coz… do widzenia zatem.

Johnny zawahal sie: moze sie odwrocic i isc do domu. I miec pewnosc, ze nic sie nie wydarzy. Zupelnie nic: skonczy szkole, dorosnie, ozeni sie i beda zyli razem dlugo i nieszczesliwie. A potem sie zestarzeje, wyladuje w Slonecznych Akrach, jak niektorzy nazywali Sunshine Acres, i bedzie wysiadywal przed telewizorem, czekajac, az sie zjawi kolejny posilek. A w koncu umrze. I wciaz nie bedzie wiedzial.

Istniala co prawda teoretyczna mozliwosc, ze kiedy bedzie umieral, zjawi sie aniolek albo inna dobra wrozka i wzorem zlotej rybki spelni jego zyczenie, dzieki ktoremu bedzie mogl wrocic i zaczac od nowa. Tyle ze Johnny nie wierzyl w aniolki, wrozki (dobre), zlote rybki i inne bajeczki.

Dlatego zrobil krok naprzod.

— Pan jest martwy, tak? — spytal wolno.

— Owszem. To jedna z niewielu rzeczy, ktorych jestem zupelnie pewien.

— Ale pan nie wyglada na martwego… to znaczy… chodzi mi o trumne i te sprawy.

— A, o to. W trumnie jest ciasno i niewygodnie. — Jest pan duchem? — Z niewiadomych powodow Johnny’emu ulzylo.

— Mam nadzieje, ze az tak sie nie stoczylem — odparl ku jego zdziwieniu Alderman.

— Moj przyjaciel Wobbler bylby autentycznie zaskoczony, gdyby pana poznal. — Johnny postanowil zmienic temat. — Taniec nie jest panska najmocniejsza strona?

— Walcowalem calkiem niezle… to jest: nie najgorzej tanczylem walca.

— To nie to… chodzi o cos takiego… — Zamiast tlumaczyc, Johnny wykonal najlepiej jak potrafil imitacje Michaela Jacksona.

Sadzac po minie Aldermana Toma Bowlera, nie byla to najlepsza imitacja.

— Zakladajac, ze to nie jest lumbago albo taniec swietego Wita, robi duze wrazenie — przyznal po chwili Alderman.

— I do tego trzeba jeszcze zrobic „Ooouuu!”

— W takim razie to musi byc bolesne.

— Nie, nie… bardziej jak: „Ooooouuumeeeeeh!” Trzeba zawyc… — Johnny umilkl, zdajac sobie nagle sprawe, ze entuzjazm go poniosl. — Nie jest to obowiazkowe… Prawde mowiac, nie rozumiem, jak mozna byc martwym i rownoczesnie chodzic i mowic…

— Prawdopodobnie dzieki wzglednosci — wyjasnil Alderman, probujac znacznie wolniejszej i sztywniejszej wersji Jacksona. — W ten sposob? Auuuc!

— Mniej wiecej… — wykrztusil Johnny. — Co pan mial na mysli, mowiac o wzglednosci?

— Einstein wytlumaczyl to wszystko calkiem zrozumiale.

— Co?! Albert Einstein?!

— Kto? — teraz dla odmiany zdziwil sie Alderman.

— Slynny fizyk. Odkryl szybkosc swiatla i tym podobne.

— Doprawdy?! Nie, mialem na mysli Solomona Einsteina, slynnego preparatora z Cable Street. Zajmowal sie wypychaniem zwierzat i, jak sadze, wynalazl jakas maszyne do robienia szklanych oczu. Potracil go motocykl w trzydziestym drugim… mial naprawde oryginalne pomysly.

— Nigdy o nim nie slyszalem — przyznal Johnny i sie rozejrzal. Zaczynalo sie sciemniac. — Chyba lepiej pojde do domu — stwierdzil i zaczal sie wycofywac.

— Powoli zaczynam rozumiec, o co chodzi — powiedzial Alderman, koncentrujac sie na nieco mniej sztywnej i nieco szybszej wersji Michaela Jacksona.

— Ja… hmm… jeszcze przyjde… moze…

— Przyjdz, kiedy chcesz. Zawsze mnie tu znajdziesz.

Johnny oddalil sie z maksymalna mozliwa szybkoscia, przy zachowaniu resztek pozorow, ze jeszcze idzie.

— Zawsze jestem — powtorzyl Alderman. — To cos, w czym po smierci czlowiek robi sie naprawde dobry… Jak to bylo… „Lllaaaa”?

Rozdzial drugi

Przy herbacie Johnny poruszyl temat cmentarza.

— To, co robi rada, jest odrazajace — ocenil dziadek.

— Ale utrzymanie cmentarza drogo kosztuje — sprzeciwila sie matka. — Wiekszosci grobow nikt nie odwiedza. Naturalnie nie liczac pani Tachyon, a ona ma fiola.

— Nieodwiedzanie grobow nie ma z tym nic wspolnego, dziewczyno. Ten cmentarz to historia.

— Alderman Thomas Bowler — dodal Johnny.

— Nigdy o nim nie slyszalem — zdumial sie dziadek. — Nie, mowilem o Williamie Stickersie. Prawie wybudowano mu pomnik… I bylby pomnik, bo wszyscy sie na niego zlozyli, gdyby ten oszust nie uciekl z pieniedzmi! Sam dalem szesciopensowke!

— To rzeczywiscie ewenement — przyznala matka.

— On byl slawny? — zainteresowal sie Johnny.

— Prawie slawny — poprawil go dziadek. — Slyszales o Karolu Marksie?

— To ten, co wynalazl komunizm?

— Wlasnie. Gdyby go nie bylo, zrobilby to William Stickers. Chlop mial pecha, bo Marks byl szybszy. Wiesz co… jutro ci pokaze!

* * *

Nazajutrz niebo bylo ciemnoszare i siapila mzawka.

Niemniej dziadek dotrzymal slowa. W efekcie obaj stali przed solidna plyta nagrobna z napisem:

WILLIAM STICKERS
1897–1949
ROBOTNICY ZJEDNOCZONEGO SWIA

— Wielki czlowiek — powiedzial cicho dziadek, zdejmujac czapke.

— Co to jest „zjednoczonego swia”?

— Powinno byc: swiata, ale zabraklo pieniedzy, nim skonczyli napis. To dopiero byl skandal! Byl bohaterem klasy pracujacej. Jak nic wzialby udzial w wojnie domowej w Hiszpanii, gdyby mu sie nie pomylily statki. A tak wysadzili go na lad w Hull.

Johnny rozejrzal sie uwaznie.

— Hmm, a jaki on byl? — spytal.

— Juz ci mowilem: byl bohaterem proletariatu.

— Chodzi mi o to, jak wygladal. Masywny, z szeroka czarna broda i okularami w zlotej oprawie?

— Wlasnie. Ogladales zdjecia?

— Niezupelnie…

Dziadek naciagnal czapke na uszy.

— Ide po zakupy — oznajmil. — Chcesz sie przejsc?

— Nie, dzieki. Hmm… umowilem sie z Wobblerem, u niego.

— Jak chcesz.

Dziadek pomaszerowal ku glownej bramie.

Johnny poczekal, az dziadek zniknie za zakretem, wzial glebszy oddech i powiedziaclass="underline"

— Dzien dobry.

— Ten napis to faktycznie byl skandal — odparl William Stickers i przestal sie opierac o wlasny nagrobek. — Jak sie nazywacie, towarzyszu?

Slyszac liczbe mnoga, Johnny odruchowo sie rozejrzal i dopiero wtedy dotarlo don, ze to o niego chodzi.

— Johnny Maxwell.

— Wiem, ze mnie widzicie: spogladaliscie prosto na mnie, kiedy ten starszy czlowiek mowil.

— Wiedzialem, ze pan to pan. Jest pan… hmm… cienszy.

— Aha, wiec nie jestescie towarzyszem…

— Nie, jestem soba — wyjasnil Johnny, jakos nie mogac sie zdobyc, by powiedziec tamtemu, ze jest przezroczysty; lepiej bylo zmienic temat. — Przyznaje, ze nie rozumiem: jest pan martwy, tak? To czym pan jest… duchem?

— Nie ma czegos takiego! — parsknal gniewnie Stickers. — To relikt anachronicznego systemu przesadow.

— No to w takim razie jak…

— To calkowicie zrozumialy fenomen naukowy. Nie pozwol nigdy, by przesady przeslonily ci racjonalne myslenie, chlopcze. Najwyzszy czas, by ludzkosc przestala wierzyc w kulturowe zabobony i wstapila na swietlana droge socjalizmu. Ktory to rok mamy?

— Tysiac dziewiecset dziewiecdziesiaty trzeci.

— Aha. I ucisnione masy powstaly, by zrzucic kapitalistycznych wyzyskiwaczy w imie jedynie slusznego komunizmu?

— Ze jak, prosze? — zdziwil sie uprzejmie Johnny i cos mu zaswitalo. — Aha, chodzi panu o to, czy bylo jak w Rosji? Cos w telewizji mowili, zdaje sie, cara zastrzelili albo jakos tak… moze car kogos zastrzelil… nie, to jednak jego zastrzelili.