Выбрать главу

Zza kierownicy znacznie stateczniej wygramolil sie pan Atterbury, po czym wyprostowal sie i rozejrzal wokol.

— Zdazyli uciec — poinformowal go Johnny. — W tej mgle nigdy ich nie znajdziemy.

W oddali rozlegl sie warkot zapuszczanego silnika, ktorego wycie oraz przeklenstwa usilujacego wprawic go w ruch mezczyzny dobitnie swiadczyly, ze kierowcy bardziej niz sie spieszy.

— Ale ja zapisalem numer! — wrzasnal tryumfalnie Wobbler. — Nachuchalem na szybe i zapisalem numer! Czego sie na mnie tak gapisz, Yo-less: to ty zawsze nosisz ze soba dlugopis, nie ja!

— Chcieli wjechac na cmentarz i zniszczyc, co sie da — wyjasnil Yo-less.

— Doprawdy, spodziewalem sie wiecej wyobrazni po United Consolidated — parsknal pogardliwie pan Atterbury. — Moze najpierw zajmiemy sie waszym przyjacielem?

Bigmac kleczal, probujac wydobyc z siebie glos, ale nie bardzo mu to wychodzilo.

— Musze chuchac, bo numer zniknie. Moze ktorys dalby mi olowek?

— Zyjesz, Bigmac?

— Naprawde… naprawde ich przestraszylem… — wychrypial w koncu Bigmac.

— Naprawde — zapewnil go Johnny. — Daj reke, pomozemy ci wstac… Jak sie czujesz?

— Pobity.

— Poczekaj, zaraz ci pomoge, jak przestane chuchac…

— Wsadzimy cie do samochodu.

— Nic mi nie bedzie…

— Zawioze go do szpitala, nigdy nic nie wiadomo!

— Nie! — Propozycja szpitala moze nie dodala Bigmacowi skrzydel, ale postawila go na rowne nogi. — Przezyje — wykrztusil. — Nie takie lanie przezylem.

We mgle cos zawylo i zaczelo sie zblizac z towarzyszeniem czerwono-blekitnych blyskow. Wycie policyjnej syreny umilklo w pol tonu, gdy reflektory oswietlily scene przy spychaczu.

— Wydaje mi sie, ze moja zona nieco przesadzila — przyznal pan Atterbury. — Bigmac, tak… rozpoznalbys tych mezczyzn, gdybys ich zobaczyl?

— Pewnie. Zwlaszcza ze jeden ma slady moich zebow na uchu. — Do Bigmaca nagle dotarlo, ze stoi twarza w twarz z wladza. — Ale na posterunek nie pojde… nie ma sily.

Pan Atterbury wyprostowal sie, gdy woz policyjny zatrzymal sie metr od niego.

— Sadze, ze najlepiej bedzie, jezeli ja zajme sie wyjasnieniami — zaproponowal.

Z wozu wysiadl sierzant Comely i rozejrzal sie podejrzliwie.

— Ach, Ray — zaczal Atterbury, zanim policjant zdazyl sie odezwac. — Ciesze sie, ze wpadles. Mozemy porozmawiac?

Obaj podeszli do spychacza, a potem do ogrodzenia. Pan Atterbury mowil, sierzant sluchal, a bohaterowie wydarzen ostatniej polgodziny obserwowali (podsluchiwac nie mogli, bo pan Atterbury mowil zbyt cicho).

— Zamkna mnie za pogryzienie!… — Bigmac zaczal desperowac. — Zobaczycie!

— Wiedziales, ze cos sie wydarzy. — Wobbler spojrzal oskarzycielsko na Johnny’ego.

— Wiedzialem. Tylko nie pytaj, jak i skad.

Sierzant spojrzal na zaparowana szybe samochodu pana Atterbury’ego i spisal wychuchany przez Wobblera numer, po czym wrocil do wozu i wzial mikrofon. Tym razem slychac go bylo dokladnie:

— …nie, do wszystkich diablow! Powtarzam: H jak Hirek, W jak Wagner… co? Przeciez mowie: W jak Westfalia, A jak Aardvark…

Zza spychacza wylonil sie pan Atterbury z obcegami w garsci.

— Jak on sie dzis w nocy ruszy, to uwierze w duchy — oznajmil. — Albo w cuda.

— I co teraz bedzie? — spytal Johnny.

— Nie jestem pewien… Furgonetke powinno sie znalezc. Sadze, ze udalo mi sie przekonac sierzanta, aby zalatwil sprawe po cichu. Przynajmniej na razie. Zlozycie zeznania i to powinno wystarczyc.

— Oni byli z United Consolidated?

— Ktos tam musial sobie pomyslec, ze wszystko staloby sie prostsze, gdyby nie bylo czego ratowac… Mysle, ze odpowiednim ludziom dano odpowiednia kwote i zaproponowano… hmm… glupi dowcip w Halloween.

W policyjnym radiu cos zatrzeszczalo i zagadalo.

— Zatrzymalismy furgonetke na East Slate Road! — zawolal sierzant. — Wyglada, ze to oni.

— Doskonala robota — mruknal pod nosem Yo-less. — Teraz w nagrode do domu na herbate i ciastka!

— Mysle, ze pomogloby, gdybys tez pojechal na posterunek, Bigmac — zauwazyl Atterbury.

— Mowy nie ma!

— Zawioze cie. Jeden z twoich przyjaciol tez moze z nami jechac.

— Faktycznie by pomoglo — odezwal sie Johnny.

— Moge byc ja — zglosil sie rownoczesnie Yo-less.

— A potem — pan Atterbury usmiechnal sie — mam zamiar zadzwonic do prezesa United Consolidated. I sadze, ze sprawi mi to spora przyjemnosc. Spora, tak, to chyba najwlasciwsze okreslenie.

* * *

Dziesiec minut pozniej Bigmac udal sie na posterunek w towarzystwie Yo-lessa, pana Atterbury’ego i z zapewnieniem, ze nie bedzie wypytywany o pewne nie zwiazane ze sprawa szczegoly, jak na przyklad brak samochodow w miejscach, w ktorych spodziewali sie znalezc je wlasciciele.

Mgla zaczela rzednac, przez co lampy staly sie wyrazniejsze, a mrok za magazynem dywanow znacznie glebszy.

— Zabawa sie skonczyla — podsumowal Wobbler. — Czas wracac do domu.

Przez strzepy mgly dalo sie nawet zauwazyc ksiezyc.

— To nie w porzadku — uparl sie Johnny. — Nie tak powinno sie to skonczyc.

— Jest happy end? Jest! To o co ci chodzi? Przestepcy w pudle, dzieciaki bohaterami wieczoru, no to kazdemu po lizaku i lulu.

Spychacz bez mgly wygladal znacznie okazalej.

Powietrze zas stalo sie jakby bardziej naladowane.

— Cos jeszcze sie wydarzy — stwierdzil Johnny, kierujac sie w strone cmentarza.

— Johnny…

— Chodz!

— Nie! Tam nie pojde!

— I ty twierdzisz, ze lubisz horrory?

— Ogladac, nie przezywac!

— Tez mi roznica!

— Przeciez jest prawie polnoc! — jeknal Wobbler. — A tam jest masa nieboszczykow!

— I co z tego? Predzej czy pozniej wszyscy tak skonczymy.

— Moze i tak, ale osobiscie wole pozniej.

Johnny czul w powietrzu napiecie jak przed burza. Az dziwne, ze miedzy nagrobkami nie przeskakiwaly wyladowania elektryczne. Mgla znikala, jakby probujac przed czyms uciec, totez na blekitnogranatowym niebie jasnial ksiezyc, rzucajac ostre cienie na zalamania terenu. Cmentarne alejki rzeczywiscie wygladaly w tym blasku niesamowicie i jakby nie na miejscu.

— Wobbler? — spytal Johnny, nie odwracajac sie.

— No?

— Jestes tu?

— A niby gdzie mam byc? Sam mnie tu zaciagnales!

— Dzieki.

Nagle poczul sie lekko, jakby zdjeto zen spory ciezar. Az dziwne, ze jeszcze nie zaczal latac. Pobiegl ku placykowi, gdzie staly kamienne lawki i gdzie z zasady spotykali sie zmarli.

Nie byl tam pierwszy.

Samotna, z zamknietymi oczyma, pani Tachyon tanczyla, wirujac z wdziekiem, o ktory nikt by jej nie posadzal.

Samotna? Moze jeszcze przed chwila…

Powietrze zatrzeszczalo i cienkie blekitne linie opadly z nieba, swiecac niczym neony. Gdy dotknely palcow tanczacej, eksplodowaly w niewielkim rozblysku i przeksztalcaly sie. Cmentarz blyskawicznie wypelnil sie niewielkimi, blekitnymi kometami.

Stopy pani Tachyon przestaly dotykac ziemi.

Johnny spojrzal na swoje dlonie — po prawej tanczyly blekitne ogniki, chwile pozniej po lewej takze. Poczul, jak odrywa sie od ziemi…

Swiatla okrecily go i lagodnie opuscily na zwir alejki.

— Kim jestescie?

Najblizsza minikometa eksplodowala, znaczac w powietrzu znajomy ksztalt.

— Do dzisiejszej nocy bylem przekonany, ze jestem Williamem Stickersem — powiedzialo cos przez pokryta wyladowaniami brode.

— Popatrz na to!