Выбрать главу

— Dlaczego wszyscy odchodzicie? — spytal Johnny.

— Bo zdecydowalismy, ze dzis jest Dzien Sadu podobno Ostatecznego.

— Zawsze mi sie wydawalo, ze do tego niezbedne sa traby, chory i cala reszta…

— To zalezy wylacznie od punktu widzenia. W kazdym wypadku wyglada to inaczej. Coz, milej opieki nad cmentarzem. Wyszlo na to, ze to jednak miejsce dla zywych, nie dla zmarlych. — Pan Vicenti naciagnal biale rekawiczki i nacisnal niewidoczny guzik niewidzialnej windy. Gdy zaczal sie unosic, z rekawow posypalo sie pierze. — Cos podobnego! — zdumial sie i rozpial frak. — No, dosyc tego dobrego… sio!… A kysz!… Psik!… czy jak tam sie na was mowi… Wszyscy won! — Ponad pol tuzina golebich duchow z furkotem wypadlo z roznych zakamarkow odziezy. — No! To by dowodzilo, ze mozna uciec praktycznie od wszystkiego — odsapnal pan Vicenti i spojrzal w dol na Johnny’ego. — Choc musze przyznac, ze trzy pary kajdanek, dwadziescia metrow krowiego lancucha i brezentowy worek moga stworzyc spore trudnosci w okreslonych warunkach.

W rondzie cylindra odbilo sie swiatlo.

W koncu pozostal tylko… jeden.

Johnny odwrocil sie.

Na srodku alejki stal pan Grimm, ze starannie zlozonymi rekoma i obserwowal niebo z mina tak ekspresywna, jakiej Johnny w zyciu nie widzial. Otaczala go ciemnosc na podobienstwo mgly, ale znacznie, znacznie gestsza.

Johnny przypomnial sobie, jak to wiele lat temu Bigmac zrobil impreze i go nie zaprosil. Potem jeszcze objechal za glupote, motywujac to nawet logicznie: „Pewnie, ze cie nie zapraszalem bo wiedzialem, ze przyjdziesz. Powinienes miec dosc zdrowego rozsadku, by przyjsc bez zaproszenia na wyczerpanym papierze. Od kiedy trzeba na cos zapraszac przyjaciela?”

Jak na Bigmaca byla to niezwykle dluga przemowa, dobitnie wskazujaca, ze sie zdenerwowal glupota Johnny’ego. Johnny na ten tok logiczny nie wpadl, wiec nie poszedl. Wszyscy inni natomiast poszli. A przedtem tyle o tym gadali, ze czul sie, jakby stanal nad bezdenna przepascia, ktorej w zaden sposob nie da sie ani przeskoczyc, ani obejsc. Kiedy ma sie siedem lat, takie doswiadczenie bywa straszne.

Kiedy sie jest martwym, bywa znacznie, ale to znacznie gorsze.

Pan Grimm w koncu zauwazyl, ze Johnny mu sie przyglada.

— Hmmm… — warknal, zbierajac sie w sobie. — Jeszcze pozaluja.

— Zamierzam dowiedziec sie prawdy o panu, panie Grimm.

— Nie ma sie czego dowiadywac.

Johnny wzruszyl ramionami i przeszedl przez niego.

Na chwile zrobilo mu sie lodowato, a potem pan Grimm zniknal.

I nie bylo juz nikogo.

Bylo to nieco dziwne, bo powinien byc Wobbler.

Nad cmentarz naplywala normalna, powszednia noc.

Odlegle dzwieki nocnego miasta zajmowaly miejsce panujacej dotad wszechobecnej ciszy. Johnny ruszyl alejka po wlasnych sladach.

— Wobbler?… Wobbler?!

Znalazl go trzy groby dalej, wcisnietego za nagrobek i kurczowo zaciskajacego powieki.

— Mozesz wyjsc, juz po wszystkim!

— Posluchaj…

— W porzadku.

— To byly sztuczne ognie? — spytal Wobbler, gramolac sie na sciezke. — Ktos wystrzelil mase fajerwerkow, tak?

— Mozna to i tak nazwac.

— Takie rzeczy bywaja niebezpieczne, jak za nisko leca…

— Bywaja, wiec dobrze, ze sie schowales.

— Wiesz, bo ja czasami sie boje…

— Wiem.

Odwrocili sie, slyszac metaliczne pobrzekiwanie i miarowe popiskiwanie.

Pani Tachyon maszerowala alejka, pchajac nieodlaczny wozek z piszczacym kolkiem. Czym predzej odskoczyli, zeby nie oberwac po plecach lub nogach konstrukcja sklepowego wozka (bowiem pani Tachyon jechala przewaznie po linii prostej, nie zwracajac uwagi na ruchome przeszkody), nie zostali jednak zauwazeni. Pani Tachyon wraz z popiskujacym upiornie wozkiem zniknela powoli w mroku.

Obaj, nie spieszac sie, ruszyli do domu.

Rozdzial jedenasty

Jak to kiedys zgrabnie ujal Thomas Atkins, sprawy niekoniecznie zostaja zakonczone tylko dlatego, ze sie skonczyly.

Najlepszym tego przykladem jest Bigmac. Yo-less wrocil z nim do domu po wizycie na posterunku. Brat Bigmaca czekal na nich z zamiarem natychmiastowego zabrania sie do wychowania rodzenstwa. Bigmac wysluchal trzech pierwszych zdan, uchylil sie przed czterema ciosami i rabnal brata w szczeke z taka sila, ze tamtemu odbilo sie na podbrodku „TAH”. Potem zignorowal nieprzytomnego, za to tak warknal na Clinta, ze pies schowal sie pod sofa i siedzial tam cichutko.

Yo-less obudzil w zwiazku z tym matke i przy jej (oraz samochodu) pomocy przeprowadzil Bigmaca, walizke, trzy akwaria (pelne tropikalnych rybek) i ponad dwiescie numerow „Guns and Ammo” do pokoju goscinnego w ich domu.

Blackbury Volunteers otrzymali powazna dotacje od United Amalagamated Consolidated Holdings, co — jak wyjasnil pan Atterbury — bylo idealnym przykladem zadziwiajacych sukcesow, jakie mozna odniesc, poslugujac sie duza marchewka, jesli ma sie jeszcze wiekszy kij.

Cmentarz dalej znajdowal sie w glownym kregu zainteresowania mieszkancow. Teraz glownie ze wzgledu na spor dwoch frakcji wewnatrz towarzystwa: jedni chcieli, zeby byl habitatem, drudzy — ekologia. Chwilowo stanelo na tym, ze ma byc czysty i zadbany, jak chciala wiekszosc. Najwazniejsze z tego wszystkiego, ze byl chciany.

Johnny’emu tydzien zajelo znalezienie tego, czego szukal, a gdy w koncu mial wszystko, spakowal to i zaniosl na cmentarz, wybierajac raczej pozniejsza pore, kiedy innych juz tam nie bylo.

Pana Grimma znalazl nad kanalem. Wpatrywal sie w wode.

— Panie Grimm…

— Odejdz! Jestes niebezpieczny.

— Wydawalo mi sie, ze czuje sie pan samotny. Wiec przynioslem to… — Wyjal z torby owo „to”. — Pomogl panu Atterbury, choc nie do konca wiedzial dlaczego. Jego znajomy ma warsztat i naprawil, co trzeba. Baterie ma nowe, to troche pochodzi, a potem pewnie bedzie dzialal na duchach baterii…

— Co to jest?!

— Telewizorek. Mozna go ukryc w krzakach, ktore juz przetrzasneli milosnicy przyrody i nikt poza panem nie bedzie o nim wiedzial.

— Dlaczego to robisz? — spytal pan Grimm podejrzliwie.

— Bo odszukalem pana w koncu w gazecie z 29 maja 1927 roku. Niewiele tego bylo poza informacja o znalezieniu panskiego ciala w kanale.

— Wscibstwo jest wada, nie zaleta. I co, wydaje ci sie, ze cos wiesz?

— Nie.

— Nie musze niczego wyjasniac! Ani nikomu sie tlumaczyc!

— Dlatego nie mogl pan odejsc z innymi?

— Co?! Moge odejsc, kiedy bede chcial — nastroszyl sie duch pana Grimma. — Jestem tu, bo chce. Znam swoje miejsce. Wiem, jak nalezy wlasciwie postepowac. Moge odejsc, kiedy zechce, ale mam wiecej dumy. Tacy jak ty tego nie zrozumieja. Ty nie bierzesz zycia powaznie.

W gazecie rzeczywiscie niewiele napisano. Jak mawial pan Vicenti, w tamtych czasach nie o wszystkim pisano. Pan Grimm byl szanowanym obywatelem, nie wychylajacym sie, za to idealnie wypelniajacym miejsce w tle. Tacy jak on tworza tlum i stanowia zawsze wiekszosc. Z nieprecyzyjnie wyjasnionych powodow jego firma padla. Byly tez inne klopoty finansowe, a potem byl kanal (doslownie). Pan Grimm faktycznie bral zycie powaznie.

Poczynajac od swojego.

Wtedy o samobojcach nie mowiono wcale albo niewiele. Samobojstwo bylo sprzeczne z prawem, co zreszta nieodmiennie zdumiewalo Johnn’ego. Wychodzilo na to, ze jak sie komus nie udalo (na przyklad lina sie urwala albo gaz wylaczyli), to sie trafialo do wiezienia, gdzie mozna sie bylo przekonac, ze zycie naprawde jest radosne i warte, by je zakonczyc w sposob naturalny, bez samopomocy.

Pan Grimm siedzial i patrzyl na niego.

Johnny stwierdzil, ze nic madrego nie wymysli, wiec nic nie mowil. Wsunal za to przenosny telewizorek gleboko w krzaki, majac nadzieje, ze zywa dusza go tam nie znajdzie.