Выбрать главу

— Bym sie zdziwil. Moja mamuska spedza w kosciele wiecej czasu niz papiez. I na niczym wiecej sie naprawde nie wyznaje. No, moze poza udzielaniem ofiarom pierwszej pomocy…

Bigmac nic juz nie powiedzial, doskonale pamietajac wieczor, do ktorego nawiazywal Yo-less.

— Moze przestalibyscie sie wyglupiac — zirytowal sie Johnny. — Ja ich naprawde widzialem!

— Moze z twoimi oczami jest cos nie tak? — zastanawial sie Yo-less. — Moze bys poszedl do okulisty albo wzial kropelki…

— Kiedys widzialem taki stary film o facecie, co mial rentgena w oczach. — Bigmac ozywil sie powtornie. — Mogl, jak chcial, widziec rozne rzeczy.

— Przez ubranie tez? — tym razem ozywil sie Wobbler.

— Tego to nie pokazywali — przyznal ze smutkiem Bigmac.

I rozmowa zeszla na zmarnowane talenty.

— Moze byscie przyjeli do wiadomosci, ze ja przez nic nie widze — powiedzial w koncu dobitnie Johnny. — Ja tylko widze ludzi, ktorych inni nie widza.

— Moj wujek tez widzial rzeczy, ktorych inni nie widzieli — oswiadczyl Wobbler. — Zwlaszcza w sobote w nocy.

— Ja mowie powaznie! — warknal Johnny.

— On tez mowil, jak wytrzezwial — odparl rownie powaznie Wobbler.

— A poza tym tez powaznie mowiles, ze widziales w swoim akwarium potwora z Loch Ness — przypomnial Bigmac.

— Dobra, ale…

— To pewnie byl zwyczajny plezjozaur. — Yo-less najwyrazniej lekcewazyl ow przypadek. — Jakby wyginal razem z reszta siedemdziesiat miliardow lat temu, nie byloby teraz problemu. Nie ma sie czym podniecac.

— Tak, ale…

— A potem tez powaznie widziales zaginione miasto Inkow — przypomnial Wobbler.

— Znalazlem je w koncu, nie?

— Znalazles, tylko ono nie bylo zaginione, a bylo za Tesco, a to nie to samo — przypomnial Yo-less. — Reszta mniej wiecej sie zgadza.

Bigmac westchnal.

— Wszyscy macie swira — ocenil.

— Moze mam swira, a moze mi sie przywiduje — zgodzil sie Johnny. — Przekonamy sie po lekcjach.

— Coz… — zaczal Wobbler i zamilkl.

— Chyba sie nie boisz? — Johnny uzyl argumentu, ktory musi zadzialac. — Co prawda dales noge, kiedy Alderman wyszedl…

— Nie widzialem zadnego Aldermana i sie nie balem! — oburzyl sie Wobbler. — Chcialem sie z toba poscigac.

— Patrzcie, ludzie! — sapnal z uznaniem Johnny. — To ci sie konkursowe udalo mnie nabrac.

— Czego niby mialbym sie bac? — zaperzyl sie Wobbler. — Ogladalem „Noc zywych trupow” trzy razy. Ze stop-klatka.

— W takim razie przyjdziesz — zdecydowal Johnny. — Wszyscy przyjdziecie. Po szkole.

— Po „Dynastii” — poprawil go Bigmac.

— Sluchaj no, to jest chyba wazniejsze od glupiego… — zaczal Johnny.

— Moze i glupiego, ale wszyscy na to patrza i jak sie nie oglada, to potem nie ma o czym z nikim rozmawiac — poparl Bigmaca Wobbler.

— No dobrze, po „Dynastii” — ustapil Johnny.

— A potem obiecalem bratu, ze mu pomoge zaladowac furgonetke — dodal Bigmac. — No… to znaczy on powiedzial, ze mi nogi z dupy powyrywa, jak mu nie pomoge.

— A ja musze sie zajac zadaniem domowym z geografii — wlaczyl sie Yo-less.

— Przeciez nic nie zadali?!

— Nie, ale esej o lasach tropikalnych moglby mi ladnie poprawic srednia.

Tekst ten dla kazdego, kto nie znal Yo-lessa, bylby zaskakujacy. Dla tych, ktorzy go znali, byl czyms zupelnie normalnym. Yo-less po prostu taki byclass="underline" nosil mundurek, choc to juz nie byl mundurek. W praktyce bowiem nikt poza Yo-lessem go juz nie nosil. Jak slusznie zauwazyl Wobbler, teraz mundurek to dzinsy i T-shirt, bo wszyscy w tym chodza. Wobec tego Yo-less powinien zostac ukarany za brak praktycznie obowiazujacego szkolnego uniformu.

— W takim razie — westchnal Johnny — spotkajmy sie kolo szostej pod blokiem Bigmaca. — To i tak w poblizu cmentarza.

— Ale wtedy juz sie bedzie sciemniac — zauwazyl Wobbler.

— No to co? Przeciez sie nie boisz — przypomnial Johnny.

— Kto? Ja? Bac sie? Tez cos. Bac sie…

* * *

Jesli chodzi o liste miejsc wzbudzajacych strach, zwlaszcza po zmroku, to wiezowiec imienia Joshuy N’Clementa plasowal sie znacznie wyzej niz zwykly cmentarz. I to w zgodnej opinii wiekszosci mieszkancow Blackbury. Nieboszczyk, jakkolwiekby byl zlosliwy, nie mogl czlowieka pobic i obrabowac.

Pierwotnie wiezowiec mial nosic imie sir Aleca Douglasa, potem Harolda Wilsona, a w koncu nowa rada ochrzcila go imieniem Joshuy Che N’Clementa, bedacego wowczas slynnym bojownikiem o wolnosc, ktory skonczyl jako prezydent jakiejs (wyzwolonej przez siebie) bananowej republiki. Po krotkim okresie rzadow stal sie eksbojownikiem o wolnosc i eksprezydentem, i znalazl sie gdzies w Szwajcarii. Stan ten trwal do chwili obecnej. Podobnie zreszta jak upor jego rodakow pragnacych w bezposredniej rozmowie uzyskac od niego odpowiedzi na szereg pytan zaczynajacych sie od nastepujacego: „Co sie stalo z dwustoma milionami dolarow, bo myslelismy, ze je mamy, i jakim cudem twoja zona ma siedemset kapeluszy?”

W tysiac dziewiecset szescdziesiatym piatym pisano o nim jako o „zapierajacym dech, dynamicznym polaczeniu pustki i materii, majestatycznym w swej bezkompromisowej prostocie”. Ma sie rozumiec, pisano tak o budynku, nie o N’Clemencie. Od tego czasu pisano o nim wiele — najczesciej w „Blackbury Guardian” — i to zdecydowanie mniej pochlebnie. Wciaz zreszta zapieral dech z dwoch powodow: po pierwsze windy przestaly dzialac krotko po oddaniu go do uzytku (konkretnie od tysiac dziewiecset szescdziesiatego szostego — wtedy ostatecznie zdecydowaly, ze boja sie wyjechac z piwnicy), po drugie nawet w cieple i bezwietrzne dni po korytarzach hulaly przeciagi co sie zowie. Zastrzezenia zreszta bywaly najrozmaitszej natury: wilgoc, zimno, wypadanie okien (nie zawsze z futrynami) czy szalejace po bloku gangi. Ulubionym zajeciem tychze byly wyscigi na wozkach sklepowych po korytarzach („ekscytujaco brutalnych w nie wygladzonym betonie”), a gdy wozek odmawial dalszej wspolpracy, spychano go z dachu na cos, co w teorii mialo byc klombem. Stalo sie zas cmentarzyskiem zagubionych wozkow.

Na korytarzach dominowaly dwa zapachy w zaleznosci od tego, czy wyznaczony przez rade dozorca-komandos odwazyl sie posprzatac czy tez nie. Poniewaz dozorcy tez miewaja instynkt samozachowawczy, najczesciej czuc bylo ten drugi.

Zdecydowanie nikt nie lubil wiezowca. Istnialy natomiast dwie szkoly, co z nim zrobic. Pierwsza glosila, ze nalezy ewakuowac mieszkancow i go wysadzic, druga, ze po prostu wysadzic. Zwolennikami pierwszej byli mieszkancy budynku, zwolennikami drugiej ich sasiedzi.

To, ze postawiono go na otwartym placu, ktory mial zostac zazieleniony, a zostal zasmiecony, nie przysparzalo mu dobrej opinii.

— Upiorne miejsce — mruknal Wobbler.

— Ludzie musza gdzies mieszkac — przypomnial mu Yo-less.

— Uwazasz, ze ten, co go zaprojektowal, tez tu mieszka? — wtracil sie Johnny.

— Szczerze watpie.

— Oho, jest brat Bigmaca — szepnal Wobbler. — Uwaga! Moze tu byc jeszcze gdzies Clint!

Brat Bigmaca cieszyl sie zasluzona opinia wytatuowanego i cpajacego swira, ktory utrzymywal sie z nie opodatkowanego handlu kradzionym (choc fabrycznym) sprzetem audio-wideo. Do innych jego osiagniec nalezalo wyrzucanie mebli przez okno, gdy sie zloscil, wykonczenie chomika Bigmaca kilka lat temu i posiadanie Clinta. Chomika wykonczyl przypadkiem, probowal bowiem go karmic tym, co sam jadl i pil. Chomik okazal sie nieodporny. Co sie tyczy Clinta, byl to pies usuniety z klubu mieszanych rottweilerow i bulterierow za wyjatkowa wrednosc i agresywnosc.

— Nie ma sie co dziwic, ze Bigmac chce do wojska — stwierdzil powaznie Yo-less.

— Ma nadzieje, ze na pierwsza przepustke przyjedzie z bronia — dodal Wobbler.