Выбрать главу

— Jakby przyjechal czolgiem, to moze by sie skonczyly problemy z tym budynkiem — dokonczyl w zamysleniu Johnny.

Furgonetka brata Bigmaca parkowala tam, gdzie teoretycznie bylo miejsce do mycia i suszenia pojazdow. Nikomu to nie robilo roznicy, jako ze i tak byla jedynym nie kradzionym pojazdem w okolicy. Kazde drzwi, podobnie jak maske, miala w kolorze odmiennym niz reszta karoserii, a teraz do kolumny kierownicy miala jeszcze przykutego Clinta. To ostatnie ze wzgledu na ladunek.

— Dziwne — stwierdzil nagle Johnny. — Jak sie nad tym zastanowic, to naprawde dziwne…

— Co mianowicie? — spytal Yo-less.

— Zobaczcie: duzy, przestronny cmentarz dla zmarlych i gniezdzacy sie na kupie zywi w czyms takim… Cos sie komus chyba pomylilo…

W drzwiach wyjsciowych pojawil sie Bigmac, z trzema pudlami wideo w objeciach. Zatargal je do furgonetki, wlozyl i rozejrzal sie szybko.

— Czesc, chlopaki.

— Brat gdzie?

— Na gorze. Idziemy.

— Zanim znajdzie sie na dole, masz na mysli — dodal Wobbler.

— Zamknij sie i gazu!

* * *

Wiatr szumial w topolach i szeptal miedzy nagrobkami.

— Nie wiem, czy to jest w porzadku — odezwal sie Wobbler, gdy dotarli do glownej bramy.

— Krzyzy to tu masz az za duzo — zwrocil mu uwage Yo-less.

— Moze, ale jestem ateista.

— No to nie powinienes wierzyc w duchy…

— Obywateli w wieku pozyciowym — poprawil go Bigmac.

— Bigmac — powiedzial nagle dziwnie miekko Johnny.

— Tak?

— Co tam sciskasz za plecami?

— Nic! Zupelnie nic.

Wobbler sprawdzil podejrzane miejsce.

— Kawal zaostrzonego drewna — zameldowal. — I mlotek.

— Bigmac!

— No co? Nigdy nic nie wiadomo…

— Zostaw to! Tu i teraz!

— No juz dobrze. Skoro tak ci na tym zalezy.

— Poza tym kolek jest na wampiry, nieuku — westchnal zrezygnowany Yo-less. — Nie na duchy…

— A co jest na duchy? — zainteresowal sie Wobbler.

— Sluchajcie! To zwykly cmentarz — jeknal Johnny. — To nie Transylwania! Tu sa tylko zmarli. Kiedys przestrzegali prawa i zyli jak porzadni ludzie, dlaczego teraz nie maja zachowywac sie jak porzadni zmarli? Nie dajmy sie zwariowac! Wobbler, jakby tu byli pochowani zywi, to bys nie mial oporow, nie?

Poniewaz nikt nie znalazl na to kontrargumentu, ruszyli dalej Droga Polnocna.

Zadziwiajace, jak dzwieki niknely na cmentarzu. Od drogi oddzielaly ich jedynie drzewa i zarosniete tory, ale odglosy ulicy byly przytlumione, jakby znalezli sie pod grubym kocem. Cisza byla wszechobecna i przytlaczajaca. Chwilami wydawalo sie, ze cisza halasuje.

Na jednym z drzew zakrakala wrona (albo kruk — zaden z nich nie byl zbyt mocny w ornitologii). Krakanie zreszta tez nie przerwalo ciszy, raczej ja podkreslilo.

— Jak tu cicho i spokojnie… — mruknal Yo-less.

— Cicho jak w grobie — dodal Bigmac. — Hi, hi.

— To nie byl najlepszy dowcip twojego zycia — stwierdzil z pretensja Wobbler.

— W dzien duzo ludzi tu spaceruje — powiedzial ni z tego, ni z owego Johnny. — Park jest z drugiej strony miasta, a tu wszedzie rosnie trawa, krzewy, drzewa…

— Srodowisko naturalne — podpowiedzial Yo-less. — I pewnie jakas ekologia do tego — dodal Johnny.

— Hej, spojrzcie na ten grob — ozywil sie Wobbler.

Spojrzeli.

Grobowiec byl z czarnego marmuru, podobnie jak otaczajace go aniolki, Madonna i portal nad wejsciem. Przy drzwiach (z klodka) znajdowalo sie okienko z fotografia i mosiezny napis:

ANTONIO VICENTI
1897–1958

Nawet wsrod grobowcow bylo to zjawisko porownywalne do rolls-royce’a wsrod samochodow.

— To sie nazywa grob — przyznal Bigmac.

— Na co komu taki portal? — zdziwil sie Wobbler.

— Na pokaz — uswiadomil go Yo-less. — Pewnie jeszcze ma z tylu nalepke: „Moj drugi grob to porsche”.

— Yo-less! — jeknal Johnny. — Zachowuj sie!

— Prawde mowiac, uwazam, ze zachowal sie calkiem zabawnie — odezwal sie pan Vicenti.

Johnny odwrocil sie. Powoli.

O nagrobek opieral sie mezczyzna w eleganckim czarnym smokingu z gozdzikiem w klapie. Mial czarne, przylizane wlosy i wygladal nieco szarawo, jakby swiatlo nan zle padalo.

— Moglbym sie dowiedziec, na czym wlasciwie polega ten dowcip? — spytal z nienaganna uprzejmoscia pan Vicenti.

— Hmm… pelno jest teraz takich nalepek na samochody „Moj drugi woz to porsche” — wyjasnil Johnny. — Na jakims zardzewialym wraku to nawet smiesznie wyglada. Tutaj nie bardzo pasowalo.

— Porsche, jak rozumiem, to marka samochodu?

— Drogiego i ekskluzywnego. To nie byl najlepszy zart i Yo-less powinien to wiedziec.

— Nie kazdy zart jest zawsze dobry. Wiem cos o tym, bo w starym kraju zajmowalem sie sztuczkami magicznymi. Glownie z golebiami i glownie dla dzieci — wyjasnil pan Vicenti. — Zawsze lubilem zarty.

— W starym kraju…?

— W kraju zywych.

Pozostala trojka przygladala sie Johnny’emu tylez uwaznie, co podejrzliwie.

— Przestan sie wyglupiac! — odezwal sie Wobbler. — Tam… tam nikogo nie ma!

— Zajmowalem sie takze ucieczkologia — dodal pan Vicenti, odruchowo wyciagajac jajko z ucha Yo-lessa.

— Johnny, gadasz z powietrzem — poinformowal go Yo-less.

— Ucieczkologia? — zdziwil sie Johnny.

— Czym? — zdziwil sie jeszcze bardziej Bigmac.

— Uciekaniem z roznych miejsc i sytuacji — wyjasnil pan Vicenti, rozbijajac jajko, z ktorego wylecial duch golebia i znikl wsrod drzew. — Worki, kajdanki, lancuchy to moja specjalnosc. Podobnie jak Houdini, tylko w polprofesjonalny sposob. Najlepszy moj numer to ucieczka pod woda z zaplombowanego worka z szesciometrowym lancuchem i trzema parami kajdanek.

— Ile razy sie to panu udalo? — Johnny byl pod wrazeniem.

— Prawie raz.

— Dobra, nikogo nie nabrales, to skoncz z tym — zniecierpliwil sie Wobbler. — Czas wracac.

— Zamknij sie laskawie, zaczyna byc interesujaco — poinformowal go Johnny.

Od dluzszej chwili wokol rozlegal sie coraz glosniejszy szelest, jakby ktos szedl po suchych lisciach, tyle ze bardzo, bardzo powoli.

— A ty jestes Johnny Maxwell — dodal pan Vicenti. — Alderman opowiedzial nam o tobie.

— Nam?

Szuranie przybralo na sile.

Johnny rozejrzal sie.

— On sie nie wyglupia — ocenil Yo-less. — Spojrzcie na jego mine!

Johnny tymczasem usilowal sobie wmowic, ze nie moze sie bac.

Srednio mu to wychodzilo.

Slonce skrylo sie za topolami, nad ziemia unosila sie cienka warstwa mgly, a przez nia powoli nadchodzili zmarli.

I to, ze pare lat temu wiekszosc z nich zyla, byla dziadkami i strzygla ogrodki, i ze na dobra sprawe nie mial najmniejszych powodow do obaw, absolutnie niczego nie zmienialo…

Rozdzial trzeci

Johnny doskonale widzial Aldermana, Stickersa i mnostwo innych. Stara kobiete w dlugiej sukni i kapeluszu pokrytym owocami, dzieci biegnace przodem i setki innych. Nikt sie nie snul ani nie byl zielonkawy. Byli po prostu szarzy i nieco nieostrzy.

Kiedys slyszal, ze strach pomaga zauwazac detale. Teraz mial okazje sie o tym przekonac.

Zmarli roznili sie miedzy soba wlasnie drobiazgami — pan Vicenti wygladal prawie jak zywy, Stickers byl nieco bardziej bezbarwny, Alderman zas przezroczysty na brzegach. Wielu innych, w wiktorianskich strojach, bylo calkowicie bezbarwnych i prawie calkowicie przezroczystych. Mozna smialo powiedziec, ze byli uksztaltowanym powietrzem. Ale powietrzem, ktore sie przemieszczalo. I nie chodzilo o to, ze im blizej sa, tym staja sie wyrazniejsi — normalne trzy wymiary nie mialy z tym absolutnie nic wspolnego. Moze rzeczywiscie byli gdzies dalej w jakims dziwnym wymiarze, ale Johnny nie probowal nawet zgadnac jego numeru.