Выбрать главу

— Czuje sie wzruszony — poinformowal go Johnny.

— Ja mysle — odpalil Wobbler — ale to juz twoje zmartwienie.

* * *

Matki nie bylo, bo miala nadgodziny, a dziadek ogladal telewizje. Konkretnie „Smiechu warte”.

— Dziadku?

— Tak?

— Jak slynny byl William Stickers?

— Bardzo slynny — odparl dziadek, nie odrywajac wzroku od ekranu.

— Ale w encyklopedii go nie ma.

— Bo go pewnie przez zazdrosc nie umiescili. Byl slynny, mowie ci… zobacz, tego… zeby rowerem do jeziora wjechac!

Johnny umilkl, zajety tomem L-MIN. Sprawa z encyklopedia byla o tyle ulatwiona, ze byl jej jedynym uzytkownikiem. Dziadek byl szczesliwym posiadaczem wielotomowej edycji wydanej gdzies tak w polowie lat piecdziesiatych, poniewaz mniej wiecej wtedy napadlo go, by zdobyc wyksztalcenie. Kupil wiec na wyprzedazy najwieksza, jaka byla. Potem mania mu przeszla i nawet nie otworzyl zadnego tomu, ale porzadny regal dla calosci zbudowal. W koncu dziadek doszedl do przekonania, ze z ksiazkami to tak jak z radioaktywnoscia: gdy sie zgromadzi wystarczajaca ich liczbe, to wiedza sama wycieknie, jak promieniowanie.

— A pani Sylvia Liberty? — spytal Johnny, odkladajac tom z pewnym zniecheceniem.

— Kto?!

— Taka jedna stazystka… nie: sufrazystka. Walczyla, zeby kobiety mogly glosowac.

— Nigdy o niej nie slyszalem.

— Nie ma jej ani pod „liberty”, ani pod „sufrazystki”.

— Musiala za malo sie starac… Popatrz no, spadl z drabiny do stawu, he, he.

— Jego drabina, jego problem. A pan Antonio Vicenti?

— Co?! Stary Tony? Co znowu wymyslil?

— Zaslynal czyms?

Pierwszy raz wzrok dziadka opuscil ekran, ale nie trwalo to zbyt dlugo.

— Mial sklep ze smiesznymi rzeczami przy Alma Street. Tam, gdzie teraz jest ten wielopoziomowy parking. Mozna tam bylo kupic smierdzaca bombe albo swedzacy proszek. No a Tony robil magiczne sztuczki, jak dzieci mialy przyjecia urodzinowe… to bylo wtedy, kiedy twoja mama byla mala dziewczynka.

— Czyli byl slawny?

— Wszystkie dzieciaki go znaly. I jego, i jego sztuczki… Tak, Alma Street to byla taka radosna ulica… Paradise Street tez… i Balaclava Terrace, tam sie urodzilem: pod numerem dwunastym… Teraz tam wszedzie jest parking. No nie, zaraz sie wywroci przez tego psa!

— Czyli tak naprawde nie byl slawny.

— Byl jencem u Niemcow, ale uciekl. Ozenil sie z… Ethel Plover, tak jest. Nigdy nie mieli dzieci. Zawsze staral sie z czegos uciec… tak, ucieczki to byla jego specjalnosc.

— I nosil w klapie gozdzik — dodal Johnny.

— A tak! I to codziennie swiezy. Nigdy go bez niego nie widzialem. Zreszta, prawde mowiac, jego samego od lat nie widzialem…

— Dziadku?

— Wszystko sie zmienilo… jak wychodze do miasta, rzadko co rozpoznaje. Ktos mi powiedzial, ze rozbieraja fabryke kaloszy…

— Dziadku, masz jeszcze to male tranzystorowe radio?

— Jakie male tranzystorowe radio?

— To, ktore miales.

— A co z nim?

— Mowiles, ze za cicho gra.

— A, faktycznie — zgodzil sie dziadek.

— Moge je wziac?

— Myslalem, ze masz tego… jak wy to nazywacie… o: jamnika.

— Mam. Ale to dla… przyjaciol. — Johnny z natury byl uczciwy, glownie dlatego, ze porzadne klamstwo bylo naprawde skomplikowana sprawa.

— Mozesz. Tylko musisz wlozyc nowe baterie, bo ze starych to juz pewnie nic nie zostalo.

— Wloze.

— Juz nie robia porzadnych tranzystorow; jak bylem mlody, to byly porzadne, nie to co teraz… He, he, o, i do przerebla, cymbal jeden!

* * *

Przed szkola Johnny wybral sie na cmentarz. Brama byla zamknieta, ale w murowanym ogrodzeniu bylo tyle dziur, ze moglby sie tamtedy przedostac pluton piechoty. Zamykanie bramy nie mialo w tej sytuacji sensu, ale ktos sie ciagle tym zajmowal.

Radio umiescil w foliowym woreczku (na okolicznosc wilgoci), a wczesniej wymienil w nim baterie, czyli najpierw wyskrobal resztki starych, a potem zalozyl nowe. Po przeczyszczeniu stykow zaczelo dzialac.

Cmentarz byl opuszczony — nie bylo tam zywej duszy (martwej tez). Za to byla cisza, martwa, porzadna cisza. Uszy by strzygly, gdyby mogly, w poszukiwaniu dzwieku.

Johnny sprobowal ja wypelnic:

— Hm… Jest tu kto?

Zza pobliskiego nagrobka wyskoczyl zdegustowany lis i zniknal w krzakach po drugiej stronie sciezki.

— Nie o ciebie mi chodzilo!… halo, to ja!

Brak zmarlych byl znacznie bardziej denerwujacy niz ich obecnosc — co Johnny stwierdzil z pewnym zaskoczeniem.

— Przynioslem radio — powiedzial mimo wszystko. — Pewnie bedzie wam latwiej krecic galka, niz przekladac strony. Sprawdzilem w encyklopedii: wyszlo, ze wiekszosc z was powinna wiedziec, co to takiego i jak je obslugiwac. Wloze je za grobowiec pana Vicentiego, to bedziecie mieli latwy dostep… I hm… no, troche w nocy myslalem… i wyszlo mi, ze jakby ludzie sie dowiedzieli, ze lezy tu ktos… no… slawny, to zostawiliby was w spokoju. Wiem, ze to nie najlepszy pomysl, ale chwilowo jedyny, na jaki wpadlem. Jesli nie macie nic przeciwko temu, to zrobie liste…

Odpowiedziala mu cisza.

Johnny mial nadzieje, ze pan Vicenti sie zjawi. W sumie nawet go lubil, moze dlatego, ze stosunkowo krotko byl zmarlym. No, w kazdym razie wydawal sie przyjazniejszy. A na pewno mniej sztywny.

Nie majac nic wiecej do roboty, za to dysponujac wolnym czasem, przespacerowal sie po okolicy i odczytywal napisy na plytach. Niektore byly ozdobne i wyszukane, inne proste, ale tylko przy jednym wy- rzezbiono pare pilkarskich butow. Obok nich byl napis:

STANLEY „BLADZACY” ROUNDWAY
1892–1936
Ostatni Gwizdek

I bylby nie zauwazyl grobu ukrytego wsrod drzew. Plyta byla prosta, nawet nie ozdobiona zwyczajowo ohydnym wzorem, a jedyne, co na niej napisano, to:

ERIC GRIMM
1885–1927

Zadnego krzyzyka, „swietej pamieci”, czy chocby „zmarl”, choc to ostatnie nie ulegalo najmniejszej nawet watpliwosci. Mimo wszystko Johnny spisal jego nazwisko wraz z nazwiskiem pilkarza i kilkoma innymi.

A potem poszedl do szkoly.

Pan Grimm poczekal, az Johnny wyjdzie z cmentarza. Dopiero potem sie pojawil i odprowadzil chlopca ponurym spojrzeniem.

Rozdzial czwarty

Byl pozny ranek.

Albo bardzo wczesne popoludnie.

Jak kto woli.

W Civic Centre znajdowala sie biblioteka. Tak nowoczesna, ze nie bylo w niej bibliotekarek. Byly asystentki informacyjne. I komputery. Wobbler mial tam oficjalny zakaz wstepu z powodu incydentu, w ktory zamieszane byly: komputer biblioteczny, lacze telefoniczne do odleglej o dziesiec mil bazy lotniczej East Slate, inne lacze telefoniczne do amerykanskiej bazy pod gora Cheyenne i niemalze III wojna swiatowa. Oficjalnym powodem zas bylo zapapranie klawiatury czekolada.

Do przegladarki mikrofilmow nikt mu jednak dostepu nie bronil, a jakby sie uparl, to tez moglby tam sporo rzeczy zapaprac czekolada.

Najwidoczniej obsluga nie zdolala wymyslic lepszego pretekstu.

— A tak w ogole to czego szukamy? — spytal Bigmac.