Uczony skinął potakująco.
— I to tylko wiadomo powszechnie o nich samych i ich dokonaniach. Fizycy, według tego, co powiadają nasi niezbyt wiarygodni historycy. Odpowiedzialni za szybki rozwój europejsko-amerykańskiej kultury, powiadają. Historycy nie wymieniają niczego poza sprawami trywialnymi. Prawie o nich zapomniałem. Ale podany przez Kornhoera opis dokumentów, jakie ponoć są w ich posiadaniu, to opis stronic, które zostały być może wyjęte z jakichś naukowych tekstów z zakresu fizyki. To po prostu niemożliwe!
— Musisz się upewnić?
— Musimy się upewnić. Teraz, kiedy ta sprawa wyszła na światło dzienne, wolałbym nigdy o niej nie słyszeć.
— Dlaczego?
Thon Taddeo przyglądał się czemuś na ulicy. Skinął na księdza.
— Podejdź na chwilę. Pokażę ci dlaczego.
Apollo wyszedł zza biurka i spojrzał w dół na błotnistą i wyboistą ulicę po drugiej stronie muru otaczającego pałac, pawilony i budynki kolegium i odcinającego sanktuarium naczelnika od kotłującego się plebejskiego miasta. Uczony wskazał na niewyraźną postać wieśniaka prowadzącego o zmierzchu do domu swojego osiołka. Stopy mężczyzny owinięte były w strzępy worka i tak oblepione błotem, że ledwie je podnosił. Ale brnął mozolnie krok za krokiem, odpoczywając pół sekundy przed każdym postawieniem nogi. Robił wrażenie zbyt zmęczonego, by móc się zdobyć na zeskrobanie błota.
— Nie jedzie na ośle — stwierdził thon Taddeo — ponieważ rano ten osioł był obładowany zbożem. Nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że worki są teraz puste. To, co wystarcza rano, musi wystarczać także wieczorem.
— Czy znasz go?
— Przechodzi także pod moim oknem. Co rano i co wieczór. Czy nie zauważyłeś go?
— Tysiąc takich jak on.
— Sam powiedz. Czy potrafisz uwierzyć, że to zwierzę jest bezpośrednim potomkiem człowieka, który prawdopodobnie wynalazł latające maszyny, wyprawił się na Księżyc, okiełznał siły natury, budował mówiące maszyny i, jak się zdaje, myślał? Czy potrafisz uwierzyć, że byli tacy ludzie?
Apollo milczał.
— Spójrz na niego! — nalegał uczony. — Nie, teraz już za ciemno. Nie możesz dostrzec syfilitycznej narośli na jego szyi, tego, że grzbiet jego nosa jest całkowicie zżarty. Cierpi na niedowład. Ale przede wszystkim jest niedorozwinięty umysłowo. Ciemny, zabobonny, potencjalny morderca. Wpędza w chorobę swoje dzieci. Za kilka monet gotów byłby je zabić. I tak sprzeda je, kiedy osiągną wiek, w którym da sieje wykorzystać. Spójrz na niego i powiedz, czy widzisz potomstwo potężnej niegdyś cywilizacji? Co widzisz?
— Obraz Chrystusa — zgrzytnął zębami prałat, zaskoczony tym, że nagle ogarnął go gniew. — A spodziewałeś się, że co zobaczę?
Uczony był zniecierpliwiony i rozdrażniony.
— Nielogiczne. Ludzie, których możesz obserwować przez pierwsze lepsze okno, i ludzie tacy, jacy byli niegdyś, według tego, co mówią nam historycy. Nie mogę się z tym pogodzić. Jak taka wielka i mądra cywilizacja mogła siebie tak całkowicie zniszczyć?
— Być może — rzekł Apollo — ponieważ była wielka i mądra materialnie i nic ponadto. — Podszedł, żeby zapalić łojową lampę, bo zmierzch przechodził szybko w ciemność. Uderzał żelazem o krzemień, aż wreszcie iskra chwyciła i począł delikatnie dmuchać w hubę, żeby ją rozniecić.
— Być może — oznajmił thon Taddeo — ale wątpię.
— A więc odrzucasz całą historię jako mit? — Z iskry rozgorzał mały płomyk.
— Nie odrzucam. Ale trzeba się jej przyjrzeć. Któż pisał twoją historię?
— Oczywiście zakony monastyczne. Podczas najciemniejszych wieków nie było nikogo innego, kto by ją zapisywał. — Przeniósł płomyk na knot.
— Otóż to. W tym rzecz. A w okresie panowania antypapieży ile schizmatycznych zakonów tworzyło własną wersję wydarzeń i podawało ją jako dzieło wcześniej żyjących osób? Nie wiadomo i nigdy tego się już nie dowiemy. Że na tym kontynencie była kiedyś bardziej zaawansowana cywilizacja niż nasza, temu nie sposób zaprzeczyć. Wystarczy spojrzeć na gruzy i zardzewiały metal, żeby się, o tym przekonać. Wystarczy przekopać trochę nawianego piasku, żeby trafić na ich rozbite drogi. Ale gdzie dowód, że naprawdę istniały wtedy tego rodzaju maszyny, o jakich mówią historycy? Gdzie resztki wozów samojezdnych, maszyn latających?
— Przekute na lemiesze i motyki.
— Jeśli w ogóle istniały.
— Skoro w nie wątpisz, po co ci badanie dokumentów leibowitzańskich?
— Ponieważ wątpić to nie to samo, co zaprzeczać. Wątpienie to potężne narzędzie i trzeba je zastosować do historii. Nuncjusz uśmiechnął się oschle.
— A co ja mam w związku z tym uczynić, mój uczony thonie?
Uczony pochylił się z przejęciem do przodu.
— Napisz do tamtejszego opata. Zapewnij go, że z dokumentami będziemy obchodzić się z najwyższą troskliwością i że zwrócimy je natychmiast po dokładnym zbadaniu ich autentyczności i przestudiowaniu treści.
— Jakiej gwarancji mam im udzielić, mojej czy twojej?
— Hannegana, twojej i mojej.
— Mogę im udzielić jedynie gwarancji Hannegana i twojej. Ja nie mam swojego wojska.
Uczony zarumienił się.
— Powiedz mi — dodał pospiesznie nuncjusz — dlaczego, pomijając niebezpieczeństwo ze strony bandytów, tak nalegasz na to, żeby mieć je tutaj, zamiast udać się samemu do opactwa?
— Najlepszy powód, jaki możesz podać opatowi, to ten, że jeśli dokumenty są autentyczne, a my mielibyśmy studiować je w opactwie, potwierdzenie nie miałoby wielkiego znaczenia dla innych świeckich uczonych.
— Masz na myśli to, że twoi koledzy mogliby pomyśleć, że mnisi jakoś cię przekabacili?
— Uhm, taki wniosek można by wyciągnąć. Ale równie ważne, jeśli się tu znajdą, będzie to, że w kolegium obejrzy je każdy, kto ma kwalifikacje do wydawania opinii. Zobaczą je na własne oczy wszyscy wizytujący thonowie z innych księstw. Przecież nie możemy całego kolegium przenieść na pół roku na Pustynię Poludniowo-Zachodnią.
— Rozumiem.
— Czy wyślesz prośbę do opactwa?
— Tak.
Thon Taddeo robił wrażenie zaskoczonego.
— Ale będzie to twoja prośba, nie moja. I muszę powiedzieć ci uczciwie, że moim zdaniem dom Paulo nie wyrazi zgody.
Jednak thon miał minę świadczącą o zadowoleniu. Kiedy sobie poszedł, nuncjusz wezwał kleryka.
— Ruszysz jutro do Nowego Rzymu — oznajmił.
— Przez opactwo leibowitzan?
— Wrócisz tam tędy. Raport dla Nowego Rzymu jest rzeczą pilną.
— Tak, messer.
— W opactwie powiedz dom Paulowi, że Szeba spodziewa się, iż Salomon przybędzie do niej. Z darami. Następnie lepiej zatkaj sobie uszy. Kiedy ucichnie wybuch gniewu, pospiesz tutaj, bym mógł powiedzieć thonowi Taddeo „nie”.
13
Na pustyni czas sączy się powoli i niewiele zmian wyznacza jego bieg. Minęły dwie pory roku, odkąd dom Paulo odrzucił prośbę, z którą przybyto z drugiej strony równiny, ale sprawa została rozstrzygnięta dopiero kilka tygodni temu. Czy jednak naprawdę została rozstrzygnięta? Teksarkana była najwyraźniej niezadowolona z wyniku.
O zachodzie słońca opat przechadzał się po murach opactwa. Szczękę wysunął do przodu i wyglądał jak stara, pokryta wodorostami skała, o którą rozbijają się wszystkie fale powstające w morzu wydarzeń. Rzednące włosy powiewały niby biały proporzec na pustynnym wietrze, który oblepiał ciasno habitem jego zgarbione ciało, upodobniając go do jakiegoś wychudzonego Ezechiela o dziwnie okrągłym, małym brzuchu. Sękate dłonie wsunął w rękawy i od czasu do czasu zerkał na pustynię w stronę odległego miasteczka Sanly Bowitts. Purpurowe światło słoneczne rzucało jego przesuwający się cień na dziedziniec i mnisi, którzy spotykali go, przechodząc tamtędy, podnosili wzrok i patrzyli ze zdumieniem na starca. Ich zwierzchnik był ostatnio w nie najlepszym nastroju i snuł dziwaczne przepowiednie. Szeptano, że rychło nadejdzie czas, kiedy nowy opat zostanie mianowany zwierzchnikiem nad braćmi świętego Leibowitza. Szeptano, że starzec nie miewa się dobrze, a nawet zupełnie źle. Szeptano, że gdyby opat usłyszał te szepty, szepczący powinni zmykać co sit w nogach.