Błysk zaskoczenia przemknął poprzez twarz dom Paula.
— Ukradłeś kozę Beniaminowi? Poeta skrzywił się na to słowo.
— Proszę cię bardzo, nie ukradłem…
— Więc co?
— Beniamin nalegał, żeby mi ją podarować, kiedy ułożyłem sonet na jego cześć.
— Mów prawdę!
Poeta jegomość przełknął ślinę.
— Wygrałem ją od niego w pikuty.
— Rozumiem.
— To prawda! Stary szelma omal nie puścił mnie z torbami, a potem odmówił gry na kredyt. Musiałem postawić moje szklane oko przeciwko kozie. Odegrałem wszystko.
— Zabierz kozę z opactwa.
— Ależ to wspaniały gatunek kozy! Mleko ma cudowny zapach i zawiera esencje. W istocie jemu właśnie Stary Żyd zawdzięcza swoją długowieczność.
— Ile tej długowieczności?
— Pięć tysięcy czterysta i jeszcze osiem lat.
— Myślałem, że ma tylko trzy tysiące dwieście i… — dom Paulo przerwał pogardliwie. — Co robiłeś na płaskowyżu?
— Grałem w pikuty ze Starym Beniaminem.
— Mam na myśli… — opat powstrzymał się. — Mniejsza o to. Po prostu wynieś się stąd. A jutro odprowadź kozę Beniaminowi.
— Aleja wygrałem ją w uczciwej grze.
— Nie będziemy tego roztrząsać. Zaprowadź więc kozę do obory. Ja sam mu ją zwrócę.
— Dlaczego?
— Niepotrzebna nam koza. Ani tobie.
— Ejże! — rzekł Poeta z łobuzerską miną.
— Co to niby ma znaczyć?
— Przybywa thon Taddeo. Przyda się koza, zanim wszystko się skończy. Tego możesz być pewny. — Zachichotał, zadowolony z samego siebie.
Opat z. irytacją odwrócił się w drugą stronę.
— Po prostu wynieś się — powtórzył już niepotrzebnie i poszedł uśmierzyć kłótnię w suterenie, gdzie spoczywały teraz memorabilia.
14
Sklepiona krypta została wykopana w czasach, kiedy przenikali tu nomadowie z północy, a horda znad zatoki przemierzała prawie całą równinę i pustynię, łupiąc i plądrując wszystkie miasta, jakie napotkała na swojej drodze. Memorabilia, mała, należąca do opactwa spuścizna wiedzy wywodzącej się z minionych wieków, zostały zamurowane w podziemiach, aby uchronić bezcenne teksty zarówno przed nomadami, jak i tak zwanymi krzyżowcami ze schizmatycznych zakonów założonych z myślą o zwalczaniu hord, ale zamiast tego rabujących gdzie popadło i oddających się sekciarskim waśniom. Ani nomadowie, ani rycerze z zakonu świętego Pankracego nie cenili książek, lecz nomadowie zniszczyliby je z samej radości niszczenia, a rycerze-bracia spaliliby wiele z nich jako „heretyckie” zgodnie z teorią Wisariona, swojego antypapieża.
Wydawało się, że epoka mroków mija. Przez dwanaście wieków podsycano w klasztorach mały płomyk wiedzy. Dopiero teraz umysły są przygotowane do tego, by zapłonąć od tego płomyka. Dawno temu, pod koniec okresu rozumu, niektórzy pełni pychy myśliciele głosili, że prawdziwa wiedza jest wieczna, że myśli są nieśmiertelne i prawda niezniszczalna. Ale tak było jedynie w najsubtelniejszym sensie — pomyślał opat — powierzchownie natomiast okazało się całkowicie mylne. Nie ulega wątpliwości, że świat ma swoje obiektywne znaczenie: ponad moralny logos albo zamysł Stwórcy; lecz te znaczenia przynależne były Bogu, nie zaś człowiekowi, zanim znalazły niedoskonałe wcielenie, mroczny odblask w rozumie, mowie i kulturze dawnej ludzkiej społeczności, która mogła przypisać znaczeniom wartości, tak że stały się prawdami w wymiarze ludzkim, w obrębie kultury. Albowiem człowiek jest nosicielem kultury, tak jak jest nosicielem duszy, tyle że jego kultury nie są nieśmiertelne i mogą umrzeć wraz z rasą albo epoką, a wtedy ludzka refleksja nad znaczeniem i ludzkie opisy prawdy tracą ważność, chociaż sama prawda i znaczenie pozostają, niewidoczne jedynie w obiektywnym logosie natury i niewysłowionym Logosie Boga. Prawdę można ukrzyżować, lecz wkrótce nastąpi zapewne jej zmartwychwstanie.
Memorabilia były pełne starożytnych słów, starożytnych formulae, starożytnych odblasków znaczeń, odłączonych jednak od umysłów, które umarły dawno temu, kiedy całkiem odmienny rodzaj społeczeństwa popadł w zapomnienie. Niewiele z tego pozostało po dziś dzień zrozumiałe. Niektóre dokumenty wydawały się równie pozbawione znaczenia jak brewiarz w oczach szamana albo szczepów nomadzkich. Niektóre zachowały pewne ornamentalne piękno albo porządek, który wskazywał znaczenie — podobnie jak różaniec może nomadowi kojarzyć się z naszyjnikiem. Najwcześniejsi bracia świętego Leibowitza starali się odcisnąć jakby chustę świętej Weroniki na obliczu ukrzyżowanej cywilizacji. Ukazał się wizerunek starożytnej wielkości, ale wizerunek słabo zaznaczony, niekompletny i trudny do zrozumienia. Mnisi przechowali ten wizerunek i oto przetrwał dla świata, by ten mógł go ujrzeć i zinterpretować, jeśli tego pragnie. Memorabilia nie mogły jednak same w sobie ożywić starożytnej wiedzy ani wysokiej cywilizacji, bo kultury są płodzone przez plemiona człowiecze, nie zaś przez omszałe woluminy, aczkolwiek książki mogą być pomocne — taką w każdym razie nadzieję miał dom Paulo — książki mogą wskazać kierunek i podsunąć wskazówki użyteczne dla rozwijającej się nauki. Już kiedyś się tak stało, jak zapewniał czcigodny Boedullus w swoim De Vestigiis Antecessa-rum Civitatum.
I tym razem — rozmyślał dom Paulo — będziemy im przypominać, kto chronił iskrę przed zgaśnięciem, kiedy świat spał. Przystanął, żeby spojrzeć do tyłu. Przez moment zdawało mu się, że słyszy przestraszone pobekiwanie przywłaszczonej przez Poetę kozy.
Kiedy schodził do podziemia, coraz bardziej ogłuszał go dochodzący z dołu zgiełk. Ktoś wbijał stalowe szpile w kamień. Zapach potu mieszał się z zapachem starych ksiąg. Gorączkowa i nie mająca nic wspólnego z nauką krzątanina wypełniała bibliotekę. Nowicjusze biegali to tu, to tam z narzędziami. Niektórzy z nich stali grupkami albo studiowali plany rozłożone na podłodze. Inni przesuwali stoły i pulpity i dźwigali naprędce skleconą machinę, i osadzali ją na właściwym miejscu. Panował zamęt widoczny w blasku oliwnej lampki. Brat Armbruster, bibliotekarz i rektor memorabiliów, przyglądał się temu z odległej niszy między półkami, z założonymi ciasno rękami i uśmiechem na twarzy. Dom Paulo odwrócił głowę, żeby uniknąć jego oskarżycielskiego spojrzenia.
Brat Kornhoer podszedł do swojego zwierzchnika z twarzą zastygłą w pełnym zapału uśmiechu.
— Oto, ojcze opacie, wkrótce będziemy mieli tyle światła, ile nigdy nie widział żaden z żyjących ludzi.
— Nie brak ci pychy, bracie — odpowiedział Paulo.
— Pychy, domne? Ponieważ robimy dobry użytek z tego, czegośmy się nauczyli?
— Mam namyśli pośpiech, z jakim wprowadzamy to w życie, aby zaimponować wizytującemu uczonemu. Lecz mniejsza o to. Pokaż no mi te inżynierskie sztuczki.
Podeszli do prowizorycznej machiny. Nie przypominała opatowi niczego użytecznego, chyba że ktoś uznałby za pożyteczne narzędzia do torturowania więźniów. Oś pełniąca rolę wału połączona została za pomocą krążków i pasów transmisyjnych z sięgającym człowiekowi do pasa kołowrotem. Cztery koła od wozu umocowano na osi kilka centymetrów jedno od drugiego. Ich grube, żelazne obręcze miały wyżłobienia, w których osadzono niezliczone jakby ptasie gniazda z miedzianego drutu wykonanego w miejscowej kuźni w Sanly Bowitts. Koła miały najwyraźniej wirować w powietrzu — zauważył dom Paulo — bo obręcze nie stykały się z żadną powierzchnią. Jednak naprzeciwko obręczy ustawiano nieruchome bryły żelazne, jakby hamulce, a przecież nie dotykające obręczy. Także owe bryły były opatulone niezliczonymi zwojami drutu, cewkami magnetycznymi, jak nazywał je Kornhoer. Dom Paulo potrząsnął z namaszczeniem głową.