— Będzie to największe fizyczne ulepszenie w opactwie od stu lat, kiedy zbudowaliśmy maszynę drukarską — ośmielił się oświadczyć z dumą Kornhoer.
— Czy jednak będzie działać? — wyraził swoje powątpiewanie dom Paulo.
— Gotów jestem postawić na to miesiąc dodatkowego posługiwania, mój panie.
Stawiasz znacznie więcej — pomyślał ksiądz, ale stłumił swoje uczucia.
— Skąd ma pochodzić światło? — spytał, raz jeszcze spoglądając na dziwaczne urządzenie. Mnich roześmiał się.
— Och, mamy do tego specjalną lampę. To, co tu widzisz, to tylko dynamo. Wytwarza esencję elektryczną, która rozpali lampę.
Dom Paulo pomyślał posępnie o ilości miejsca, jakie zajmowało dynamo.
— Czy owej esencji — mruknął — nie można wydobywać na przykład z sadła owczego?
— Nie, nie… esencja elektryczna jest, hmm… Czy chcesz, bym ci to wyjaśnił?
— Lepiej nie. Nie czuję skłonności do wiedzy naturalnej. Zostawiam to waszym młodszym umysłom. — Cofnął się szybko, żeby uniknąć rozbicia głowy przez belkę, którą niosło z pośpiechem dwóch cieśli. — Powiedz mi, skoro badając teksty z czasów Leibowitza, możesz dowiedzieć się, jak należy zbudować tę rzecz, dlaczego, twoim zdaniem, żaden z naszych poprzedników nie uznał za stosowne podjąć takiej próby?
Mnich chwilę milczał.
— Niełatwo to wytłumaczyć — odezwał się wreszcie. — Rzecz w tym, że w tekstach, które przetrwały, nie ma żadnych bezpośrednich wskazówek co do konstrukcji dynama. Można by raczej powiedzieć, że informacja jest pośrednia i zawarta w całym zestawie fragmentarycznych pism. Częściowo ukryta. Trzeba więc ją wyłuskać drogą dedukcji. Ale by to uzyskać, niezbędne są pewne teorie służące za punkt wyjścia; chodzi o teoretyczne informacje, których naszym poprzednikom brakowało.
— My je natomiast mamy?
— Noo… tak, teraz, kiedy pojawiło się kilku takich… — w jego głosie zabrzmiał szacunek i zrobił pauzę, zanim wypowiedział imię — jak thon Taddeo…
— Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? — zapytał dosyć kwaśno opat.
— Do niedawna niewielu filozofów interesowało się nowymi teoriami fizycznymi. Właściwie było to dziełem… thona Taddeo — (I znowu ten pełen szacunku ton, zauważył dom Paulo). — który sformułował niezbędne robocze hipotezy. Jego praca na temat mobilności esencji elektrycznej, na przykład, i jego twierdzenie o zachowaniu…
— Na pewno więc z przyjemnością ujrzałby, że jego prace znalazły zastosowanie praktyczne. Czy mogę jednak zapytać, gdzie znajduje się sama lampa? Mam nadzieję, że nie jest większa niż dynamo?
— Oto ona, domne — oznajmił mnich, biorąc ze stołu maty przedmiot. Wyglądała po prostu jak wspornik podtrzymujący parę czarnych rózeg oraz pokrętło do regulowania odległości między nimi.
— Tu jest węgiel — wyjaśnił Kornhoer. — Starożytni nazywali to lampą łukową. Był jeszcze inny rodzaj, ale nie mamy materiałów, z których można by takową wykonać.
— Zdumiewające. A skąd bierze się światło?
— Stąd. — Mnich wskazał na odstęp między węglami.
— Musi to być bardzo wątły płomyk — rzekł opat.
— Och, lecz jaki jasny! Mam nadzieję, że jaśniejszy niż tysiąc świec.
— No nie!
— Nie uważasz, że to imponujące?
— Uważam, że to niedorzeczne… — powiedział opat i zauważając nagle, że zranił brata Kornhoera, czym prędzej dodał: — że tak długo męczyliśmy się przy wosku i baranim sadle.
— Zastanawiałem się — wyznał z zawstydzeniem mnich — czy starożytni ustawiali to na ołtarzach zamiast świec.
— Nie — oznajmił opat. — Z całą pewnością nie. To mogę d powiedzieć. Proszę cię, porzuć jak najszybciej tę myśl i nawet nie próbuj w przyszłości do niej wracać.
— Tak, ojcze opacie.
— A teraz powiedz mi, gdzie zamierzasz ten przedmiot zawiesić?
— Otóż… — brat Kornhoer przerwał, żeby rozejrzeć się z namysłem po mrocznym podziemiu. — Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Myślę, że tutaj, nad pulpitem, gdzie thon Taddeo… (dlaczego on tak zawiesza głos za każdym razem, kiedy wymawia to imię — pomyślał z irytacją dom Paulo) — będzie pracował.
— Lepiej zapytajmy o to brata Armbrustera — zdecydował opat i zaraz dostrzegł nagły wyraz zakłopotania na twarzy mnicha. — O co chodzi? Czyżby ty i brat Armbruster…
Kornhoer wykrzywił usprawiedliwiająco twarz.
— Naprawdę, ojcze opacie, ani razu nie straciłem przy nim panowania nad sobą. No, wymieniliśmy parę słów, ale… — Wzruszył ramionami. — Nie pozwala niczego przesuwać. Ciągle coś mamrocze o czarach i tym podobnych rzeczach. Niełatwo jest prowadzić z nim dysputę. Jest na pół ślepy od czytania przy marnym świetle… a jednocześnie mówi, że to, co robimy, jest dziełem szatana. Sam już nie wiem, co mam mu powiedzieć.
Dom Paulo zmarszczył lekko brwi, kiedy szli przez pomieszczenie, kierując się do niszy, gdzie brat Armbruster tkwił bez ruchu, przyglądając się temu, co się dzieje.
— Wszystko jest teraz tak, jak chciałeś — powiedział bibliotekarz, zwracając się do Kornhoera, kiedy się zbliżyli. — Kiedy wprowadzisz tutaj mechanicznego bibliotekarza bracie?
— Mamy wskazówki, bracie, że jak tylko pojawią się tego rodzaju rzeczy — burknął wynalazca. — W opisie Machina analytica znajdziesz odnośniki do…
— Dosyć, dosyć — wtrącił się opat. Następnie zwrócił się do bibliotekarza: — Thon Taddeo będzie musiał mieć miejsce do pracy. Co proponujesz?
Armbruster wystrzelił kciukiem w stronę niszy nauk przyrodniczych. — Niech czyta tam, przy pulpicie, razem ze wszystkimi.
— A może by urządzić mu pracownię tutaj, na środku, ojcze opacie? — wysunął czym prędzej kontrpropozycję Kornhoer.
— Oprócz pulpitu będzie potrzebował liczydła, tablicy na ścianie i tabliczki do rysunków. Możemy ustawić tymczasowe przegrody.
— Myślałem, że będzie potrzebował naszych leibowitzańskich zapisków i najdawniejszych tekstów — powiedział podejrzliwie bibliotekarz.
— Owszem.
— W takim razie będzie musiał chodzić ciągle tam i z powrotem, jeśli posadzi się go na środku. Najrzadsze woluminy są przykute łańcuchami, a łańcuchy tam nie sięgną.
— To żaden kłopot — oznajmił wynalazca. — Zdejmiesz łańcuchy. Zresztą i tak wyglądają niezbyt mądrze. Kulty schizmatyczne zniknęły albo nabrały charakteru regionalnego. Od stu lat nikt nie słyszał o rycerskim zakonie świętego Pankracego.
Armbruster poczerwieniał z gniewu.
— O nie! — warknął. — Łańcuchy pozostaną.
— Dlaczego?
— Nie ma już tych, co palili książki. Ale musimy pamiętać o mieszkańcach miasteczka. Łańcuchy pozostaną.
Kornhoer zwrócił się w stronę opata i rozłożył ręce.
— Sam widzisz, mój panie.
— On ma rację — oznajmił dom Paulo. — W mieście panuje zbyt wielki niepokój. Nie zapominaj, że rada miejska przywłaszczyła sobie naszą szkołę. Teraz mają miejską bibliotekę i pragną naszej, żeby zapełnić jej półki. Najlepiej oczywiście najrzadszymi woluminami. Poza tym mieliśmy w zeszłym roku kłopoty ze złodziejami. Brat Armbruster ma rację. Rzadkie woluminy zostaną na łańcuchach.
— Dobrze — westchnął brat Kornhoer. — Będzie więc musiał pracować w niszy.