— Ale ci zjadacze trawy są z Południa — sprzeciwił się wojownik, wskazując na okaleczonych jeńców. — Nasi goście są ze Wschodu. Czyż nie zawarliśmy układu między nami, prawdziwymi ludźmi, i Wschodem, by prowadzić wojnę z Południem?
— Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, każę wyrwać ci język i rzucić psom na pożarcie! — ostrzegł go Szalony Niedźwiedź. — Zapomnij, żeś coś takiego słyszał.
— Czy ludzie trawy długo będą przebywać między nami, Synu Wszechmocnego?
— Kto wie, co te ziemioroby zamierzają! — rzucił gniewnie Szalony Niedźwiedź. — Ich myśli są inne niż nasze myśli. Powiadają, że niektórzy z nich wyprawią się stąd, żeby przebyć suchą krainę aż do miejsca trawożernych kapłanów, tych w czarnych sukniach. Inni zostaną tutaj, żeby rozmawiać, ale to nie dla waszych uszu. Teraz odjedźcie i wstydźcie się przez dwanaście dni.
Odwrócił się do nich tyłem, żeby mogli wyśliznąć się, nie czując na sobie jego spojrzenia. Dyscyplina zaczyna ostatnio słabnąć. Poszczególne rody ani chwili nie potrafią zachować spokoju. Rozeszło się wśród ludów równiny, że on, Hongan Os, sprzągł ramiona poprzez ognisko pokoju z wysłannikiem Teksarkany i że szaman uciął każdemu z nich włosy i paznokcie, żeby wykonać kukiełkę dobrej woli jako rękojmię przeciwko zdradzie którejś ze stron. Było wiadome, że doszło do zawarcia umowy, a na wszelką umowę między ludźmi a zjadaczami trawy plemiona patrzyły jak na rzecz hańbiącą. Szalony Niedźwiedź czuł skrywaną pogardę młodszych wojowników, ale nie było sposobu, żeby im wszystko wytłumaczyć, dopóki nie nadejdzie właściwa pora.
Sam Szalony Niedźwiedź chętnie słuchał dobrej myśli, nawet jeśli pochodziła od psa. Myśli zjadaczy trawy były rzadko kiedy dobre, ale wielkie wrażenie wywarły na nim listy ze Wschodu od króla tamtejszych zjadaczy trawy, który przedstawiał korzyści płynące z dochowania tajemnicy i użalał się nad głupią chełpliwością. Gdyby Laredańczycy dowiedzieli się, że plemiona zostały uzbrojone przez Hannegana, plan z pewnością by się nie powiódł. Szalony Niedźwiedź przetrawiał tę myśl. Była dla niego odpychająca, gdyż z pewnością większą ma się uciechę i bardziej jest po męsku powiedzieć wrogowi, co się zamierza mu uczynić, a dopiero potem przystąpić do dzieła. A jednak im bardziej się nad nią zastanawiał, tym jaśniej widział jej mądrość. Albo król zjadaczy trawy jest nikczemnym tchórzem, albo jest prawie tak mądry jak człowiek. Szalony Niedźwiedź jeszcze tego nie rozstrzygnął, ale uznał, że myśl jest mądra. Tajność to sprawa doniosła, nawet jeśli w tej chwili wydaje się czymś godnym kobiety. Gdyby ludzie Szalonego Niedźwiedzia wiedzieli, że broń, która znalazła się w ich rękach, jest darem od Hannegana, nie zaś łupem pochodzącym z wypadków przygranicznych, Laredo mogłoby dowiedzieć się o tych planach od jeńców schwytanych podczas łupieżczych wypraw. Niechaj więc sobie szczepy sarkają i rozprawiają o tym, jaką hańbą jest rozmawianie o pokoju z rolnikami ze Wschodu.
Ale rozmowa to jeszcze nie pokój. Rozmowa jest rzeczą dobrą i wiele można sobie po niej obiecywać.
Kilka tygodni temu sam Szalony Niedźwiedź poprowadził wyprawę wojenną na Wschód i powrócił z setką koni, czterema tuzinami długich strzelb, licznymi baryłkami czarnego prochu, obfitością pocisków i jednym jeńcem. Ale nawet towarzyszący mu wojownicy nie wiedzieli, że kryjówka z bronią została tam umieszczona przez ludzi Hannegana specjalnie dla niego ani że jeniec był w istocie oficerem jazdy teksarkańskiej, który miał w przyszłości doradzać Szalonemu Niedźwiedziowi w sprawie prawdopodobnej taktyki Laredan podczas zbliżającej się wojny. Wszystkie myśli zjadaczy trawy były bezwstydne, ale myśli oficera mogły przeniknąć myśli zjadaczy trawy z Południa. Nie mogły natomiast przeniknąć myśli Hongana Osa.
Szalony Niedźwiedź był słusznie dumny z tego, że dobił targu. Nie zobowiązał się do niczego poza powstrzymaniem się od prowadzenia wojny przeciwko Teksarkanie i od kradzieży bydła na wschodniej granicy, ale tylko tak długo, jak długo Hannegan będzie dostarczał mu broń i zaopatrzenie. Umowa co do wojny przeciwko Laredo była nie ujętą w słowa obietnicą, ale nie kłóciła się zgoła z naturalnymi skłonnościami Szalonego Niedźwiedzia, i nie zachodziła najmniejsza potrzeba zawierania formalnego paktu, Przymierze z jednym z wrogów pozwoli mu prowadzić walkę na jednym froncie i w końcu może odzyska pastwiska, które w ubiegłym wieku zostały zdobyte i zasiedlone przez rolników.
Zapadła noc, zanim wódz klanów wjechał do obozu i chłód ogarnął równiny. Jego goście ze Wschodu siedzieli, opatuleni w pledy, wokół ogniska narad razem z trzema starcami, podczas gdy, jak zwykle, krąg ciekawskich dzieci gapił się z cienia i odchylał płachty namiotowe, żeby popatrzeć na cudzoziemców. Cudzoziemców było dwunastu, ale podzielili się na dwie osobne grupy, które wprawdzie podróżowały razem, ale nie zabiegały nawzajem o swoje towarzystwo. Przywódcą jednej z grup był najwyraźniej wariat. Szalony Niedźwiedź nie miał nic przeciwko pomieszaniu zmysłów (przeciwnie, jego szamani cenili to jako najintensywniejsze z nadprzyrodzonych nawiedzeń), ale nie spodziewał się, że rzekomi mędrcy rolników uważają szaleństwo za cnotę pożądaną u przywódcy. Ten szaleniec połowę swojego czasu spędzał na ryciu ziemi w wyschłym korycie rzeki, a drugą na tkwieniu nosem w małej książce. Najwidoczniej jest czarownikiem i nie należy mu za bardzo ufać.
Szalony Niedźwiedź przystanął, żeby przywdziać swoje uroczyste szaty wilka i żeby szaman namalował znak totemu na jego czole, i zaraz podszedł do grupy przy ogniu.
— Lękajcie się! — wykrzyknął ceremonialnie zawodzącym głosem stary wojownik, kiedy wódz klanowy stanął w blasku ognia. — Lękajcie się, bo Mocarz wszedł pomiędzy swoje dzieci. Padnijcie na twarz, plemiona, gdyż jego imię brzmi Szalony Niedźwiedź, a zasłużył na nie, albowiem jako młodzik powalił bez broni rozwścieczonego niedźwiedzia, zadusił go gołymi rękami, zaiste, w krainie północnej…
Hongan Os nie zwrócił uwagi na pochwały i wziął czarkę krwi z rąk starej kobiety, która usługiwała przy ognisku narad. Krew zebrano od zarżniętego wołu i była jeszcze ciepła. Wypił ją, a dopiero potem zwrócił się w stronę ludzi Wschodu, którzy z widocznym niepokojem przyglądali się krótkiemu toastowi.
— Aaaach! — krzyknął wódz.
— Aaaach! — zawyli w odpowiedzi trzej starcy razem z jednym ze zjadaczy trawy, który ośmielił się dostroić do nich. Ludzie przez chwilę przypatrywali się z odrazą zjadaczom trawy.
Ten pomylony próbował zatrzeć gafę swojego towarzysza.
— Powiedz mi — rzekł, kiedy wielki wódz usiadł. — Jak to się dzieje, że twoi ludzie nie piją wody? Czy zabraniają tego wasi bogowie?
— Kto wie, co piją bogowie? — burknął Szalony Niedźwiedź. — Powiedziano, że woda jest dla rolników i bydła, mleko dla dzieci, a krew dla mężczyzn. Czy powinno być inaczej?
Pomyleniec nie poczuł się urażony. Przez chwilę przyglądał się wodzowi badawczymi, szarymi oczyma, a następnie skinął na jednego ze swoich towarzyszy.
— Powiada, że woda jest dla bydła — oznajmił — Stąd bierze się siła przetrwania. Ludy pasterskie oszczędzają resztki wody dla zwierząt. Zastanawiałem się, czy wspierają to jakimś zakazem religijnym.
Jego towarzysz wykrzywił twarz i ozwał się w języku teksarkańskim:
— Woda! O Boże, dlaczego my nie możemy pić wody, thonie Taddeo? Za daleko posuwamy nasze dostosowanie. — Splunął zeschłymi wargami. — Krew! Gadanie! Oblepia krtań. Dlaczego nie moglibyśmy wypić łyczka wody?