Nagle roześmiał się i padli sobie w ramiona.
— No dobrze, stary zrzędo — oświadczył pustelnik.
— Niby ja jestem starym zrzędą?
— No, ja też chyba dostałem bzika. Ostatnie stulecie było dla mnie ciężką próbą.
— Słyszałem, żeś rzucał odłamkami skalnymi w nowicjuszy, którzy przychodzili tutaj na swoje wielkopostne czuwanie. Czyżby to była prawda? — Przyglądał się pustelnikowi z drwiącą dezaprobatą.
— Tylko kamykami.
— Podły stary suchar!
— No, no, Paulo! Jeden z nich pomylił mnie z moim dalekim krewnym imieniem Leibowitz. Myślał, że zostałem posłany, by przekazać mu orędzie, a w każdym razie tak myśleli inni z tych twoich chłystków. Nie chcę, żeby znowu do tego doszło, więc czasem rzucam w nich kamykami. O nie! Nikt więcej mnie z tym krewniakiem nie pomyli, nie mam już bowiem nic z nim wspólnego.
Na twarzy kapłana odmalowało się zdumienie.
— Z kim cię nie pomyli? Ze świętym Leibowitzem? No, Beniaminie! Za daleko się posuwasz.
Beniamin powtórzył swoje niby drwiący refren:
— Pomylił mnie z moim dalekim krewnym imieniem Leibowitz. Rzucałem więc w nich kamykami. Dom Paulo był całkowicie zbity z tropu.
— Święty Leibowitz nie żyje od dwunastu stuleci. Jakże mógłby… — przerwał i spojrzał na starego pustelnika. — No, Beniaminie, nie strzępmy od nowa języków. Nie żyłeś przecież tysiąca dwustu…
— Bzdura! — przerwał Stary Żyd. — Nie powiedziałem, że stało się to dwanaście wieków temu. To było ledwie sześćset lat temu. Długo po śmierci waszego świętego, oto, dlaczego było to takie niedorzeczne. Oczywiście wasi nowicjusze okazywali w owych czasach większą pobożność i łatwowierność. Zdaje się, tamten miał na imię Franciszek. Biedaczyna. Pogrzebałem go później. Powiedziałem w Nowym Rzymie, gdzie mogą znaleźć mogiłę. Dzięki temu odzyskaliśmy jego szczątki doczesne.
Opat przyglądał się staremu człowiekowi, kiedy brnęli przez krzaki mimozy w stronę źródełka, prowadząc kozę i konia. Franciszek? — zastanawiał się. Franciszek. Mógł to być czcigodny Franciszek Gerard z Utah, któremu jakiś pielgrzym wskazał niegdyś położenie starego schronu na terenie miasteczka, jak opowiadano — ale to było jeszcze przed zbudowaniem miasteczka. Jakieś sześćset lat temu, tak, i… i teraz ten stary grzyb twierdzi, że to on był owym pielgrzymem? Czasem zastanawiał się, skąd Beniamin ma tyle wiedzy o historii opactwa, żeby zmyślać takie opowieści. Może zawdzięcza to Poecie.
— Działo się to rzeczywiście we wcześniejszym okresie mego żywota — ciągnął Stary Żyd — i być może tego rodzaju błąd był zrozumiały.
— We wcześniejszym okresie żywota?
— Jako tułacza.
— Jak możesz spodziewać się, że uwierzę w takie niedorzeczności?
— Hmmm… A Poeta mi wierzy.
— Nie wątpię! Poeta z pewnością nigdy nie uwierzyłby, że czcigodny Franciszek spotkał świętego. Poeta uwierzyłby raczej, że spotkał ciebie… sześć wieków temu. Całkiem naturalne wyjaśnienie, co?
Beniamin zachichotał z przymusem. Paulo przyglądał się, jak pustelnik opuszcza swój dziurawy, skórzany kubek do studzienki, wlewa jego zawartość do bukłaka i znowu go opuszcza. Woda była mętna i roiło się w niej od jakichś wijących się stworzeń, równie niepewnych jak pamięć Starego Żyda. Czy jednak jego pamięć istotnie jest niepewna? Czy drwi sobie z nas wszystkich? — zastanawiał się ksiądz. Poza przekonaniem, że jest bardziej wiekowy niż Matuzalem, stary Beniamin robił wrażenie człowieka dosyć zdrowego na umyśle.
— Napijesz się? — spytał pustelnik, podsuwając mu kubek. Opat powstrzymał dreszcz obrzydzenia i przyjął kubek, żeby go nie urazić. Jednym haustem wypił mroczną zawartość.
— Nieszczególnie się miewasz, prawda? — stwierdził Beniamin, przyglądając mu się krytycznie. — Ja sam bym tego nie tknął.
— Poklepał bukłak. — To dla zwierząt.
Opat poczuł lekkie mdłości.
— Zmieniłeś się — oświadczył Beniamin, nie spuszczając z niego wzroku. — Jesteś blady jak ser i mizerny.
— Chorowałem.
— Wyglądasz na chorego. Chodź do mojej chaty, jeśli wspinaczka zbytnio cię nic wyczerpała.
— Wszystko w porządku. Miałem któregoś dnia małe kłopoty i nasz medyk powiedział, żebym odpoczywał. Co tam! Gdyby nie to, że wkrótce przybywa do nas ważny gość, wcale bym się nie przejął. Ale ponieważ przybywa, staram się odpoczywać. To bardzo męczące.
Beniamin znowu spojrzał na niego z uśmiechem, kiedy pięli się łożyskiem strumienia. Kiwał głową.
— Piętnastokilometrowa wyprawa przez pustynię to odpoczynek?
— Dla mnie to odpoczynek. Zresztą chciałem się z tobą zobaczyć, Beniaminie.
— Co powiedzą ci z miasteczka? — spytał drwiąco Stary Żyd.
— Pomyślą, że znowu się pogodziliśmy, a to zaszkodzi i twojej, i mojej dobrej sławie.
— Nasza dobra sława nigdy nie stała zbyt wysoko na ich targu, prawda?
— Prawda — przyznał, ale dodał tajemniczo: — Na dzień dzisiejszy.
— Nadal czekasz, Stary Żydzie?
— A jakże! — warknął pustelnik.
Wspinaczka męczyła opata. Dwa razy przystanęli, żeby odpocząć. Zanim dotarli do płaskowyżu, poczuł, że kręci mu się w głowie, i oparł się na chudym pustelniku. W piersi płonął mu mdły płomień, ostrzegając przed dalszym wysiłkiem, ale nie było żadnego wściekłego ściskania, jakie czuł przedtem.
Stadko kóz o niebieskich łbach rozproszyło się na widok obcego i uciekło między rozplenione tu krzewy mimozy. Najdziwniejsze było to, że płaskowyż robił wrażenie bardziej zielonego niż otaczająca pustynia, chociaż nie było widać, skąd mogłaby brać się wilgoć.
— Tędy, Paulo. Do mojego pałacu.
Okazało się, że rudera Starego Żyda jest jednoizbowa, pozbawiona okien i zbudowana została jako ogrodzenie, z luźno ułożonych kamieni, między którymi swobodnie hulał wiatr. Dach stanowił byle jaką łataninę belek, w większości wygiętych, na które narzucono wiązki chrustu, trzciny i kozie skóry. Wielki płaski kamień, umieszczony na niskim słupie przy drzwiach, nosił hebrajski napis:
Rozmiary liter i to, że najwyraźniej miały pełnić rolę szyldu, sprawiło, iż opat Paulo uśmiechnął się i spytał:
— Co tu napisałeś, Beniaminie? Czy ten napis przyciąga wielu klientów?
— Cóż… jakby tu powiedzieć? Znaczy: Tutaj Naprawa Namiotów.
Ksiądz mruknął coś niedowierzająco.
— Dobrze, dobrze, możesz sobie nie wierzyć. Skoro jednak nie wierzysz temu, co jest tutaj napisane, nie można spodziewać się, że i uwierzysz w to, co jest napisane po drugiej stronie tego szyldu.
— Od strony ściany?
— Oczywiście od strony ściany.
Słup był ustawiony tuż przy wejściu, tak że zaledwie kilka centymetrów oddzielało płaski kamień od ściany rudery. Paulo pochylił się nisko i zajrzał w wąską szczelinę. Minęła dobra chwila, zanim coś zobaczył, ale nie ulegało wątpliwości, że po drugiej stronie kamienia napisano mniejszymi literami:
— Czy kiedykolwiek odwracasz kamień?
— Czy go odwracam? Masz mnie za szaleńca? W takich czasach, jak dzisiejsze?
— A co tam jest napisane?
— Hmm… hnnn… — pustelnik chrząkał śpiewnie, odmawiając odpowiedzi. — Ale spróbuj sam, ty, który nie umiesz czytać od tyłu.
— Trochę przeszkadza ściana.
— Zawsze tak było, czyż nie mam racji?
Ksiądz westchnął.
— No dobrze, Beniaminie, wiem, co kazano ci napisać „na podwoju i na drzwiach do domu twego”. Ale tylko tobie mogło przyjść do głowy, żeby odwrócić napis do ściany.