Выбрать главу

— Bardzo rzadko, thonie Taddeo — oznajmił młody ksiądz. — Ongiś zakon dostarczał kleryków, skrybów i sekretarzy duchowieństwu świeckiemu oraz świeckim i kościelnym dworom. Ale było to w czasach straszliwego niedostatku i ubóstwa w opactwie. Czasem tylko dzięki braciom pracującym na urlopie nie powymieraliśmy z głodu. Teraz nie ma takiej konieczności, więc rzadko korzystamy z tego rodzaju rozwiązania. Oczywiście kilku naszych braci studiuje w Nowym Rzymie, lecz…

— Otóż to! — wykrzyknął z nagłym zapałem thon. — Stypendium dla ciebie, bracie, w kolegium. Rozmawiałem z waszym opatem i…

— Tak? — spytał młody ksiądz.

— No, jeśli nawet nie zgadzamy się w paru drobiazgach, potrafię zrozumieć jego punkt widzenia. Pomyślałem, że wymiana uczonych mogłaby poprawić wzajemne stosunki. Oczywiście proponujemy odpowiednie wynagrodzenie i jestem pewien, że wasz opat potrafiłby już je odpowiednio wykorzystać.

Brat Kornhoer skłonił głowę i milczał.

— No co? — uczony roześmiał się. — Zdaje się, że to zaproszenie niezbyt przypadło ci do smaku, bracie?

— Oczywiście pochlebia mi. Ale nie do mnie należy decydowanie w takich sprawach.

— Doskonale rozumiem. Ale do głowy by mi nie przyszło zwracać się z prośbą do opala, jeśli ten pomysł nie odpowiada tobie.

Brat Kornhoer zawahał się.

— Moim powołaniem jest życie zakonne — oznajmił wreszcie — to znaczy… życie poświęcone modlilwie. Naszą pracę też uważamy za rodzaj modlitwy. A to… — wskazał swoje dynamo — …sianowi dla mnie raczej zabawkę. Jeśli jednak dom Paulo zechciałby mnie wysłać…

— Niechętnie byś na to przystał — skończył za niego ponuro uczony. — Jestem pewien, że kolegium przystałoby na wypłacenie opatowi co najmniej stu złotych hanneganów rocznie, dopóki byłbyś z nami. Ja… — Przerwał, by spojrzeć, jaki wyraz maluje się na ich twarzach. — Przepraszam, czy powiedziałem coś złego?

Opat przystanął na schodach w połowie drogi w dół, żeby przyjrzeć się grupce zgromadzonej w podziemiu. Zwróciło się ku niemu kilka twarzy wyrażających zakłopotanie. Po chwili thon Taddeo zauważył obecność opala i skinął grzecznie w jego stronę.

— Właśnie rozmawialiśmy o tobie, ojcze — rzekł. — Jeśli słyszałeś, być może powinienem wyjaśnić, że…

Dom Paulo potrząsnął głową.

— Nie trzeba.

— Ale ja chciałbym omówić sprawę…

— Czy nie może trochę zaczekać? Bardzo się spieszę.

— Oczywiście — powiedział uczony.

— Wkrótce wrócę. — Wspiął się z powrotem na schody. Na dziedzińcu czekał na niego ojciec Gault.

— Nie słyszeli o niczym, domne? — spytał posępnie przeor.

— Nie pytałem, ale jestem pewny, że nic nie wiedzą — odparł dom Paulo. — Prowadzę właśnie głupią rozmowę. Chodzi o zabranie brata K. do Teksarkany.

— Nie ulega wątpliwości, że nie słyszeli.

— Tak. Gdzie on teraz jest?

— W domu gościnnym, domne. Jest przy nim medyk. Bredzi.

— Ilu braci wie o jego przybyciu?

— Mniej więcej czterech. Śpiewaliśmy nonę, kiedy pojawił się w bramie.

— Powiedz więc tym czterem, że maj ą mi leżeć. Potem dołącz do naszych gości w podziemiu. Bądź po prostu uprzejmy i niczego nie wyjaw.

— Czyż jednak nie powinni dowiedzieć się o wszystkim, zanim wyjadą?

— Oczywiście. Ale trzeba ich najpierw przygotować. Wiesz, że nie powstrzyma to ich od powrotu. Tak więc, żeby uniknąć kłopotliwej sytuacji, poczekaj z wiadomością do ostatniej chwili. A teraz, czy masz to ze sobą?

— Nie, zostawiłem razem z jego papierami w domu gościnnym.

— Pójdę go zobaczyć. Ostrzeż braci i dołącz do naszych gości.

— Tak, domne.

Opat pomaszerował w stronę domu gościnnego. Kiedy wchodził, brat farmaceuta właśnie opuszczał izbę uciekiniera.

— Czy będzie żył?

— Nie potrafię tego powiedzieć, domne. Cierpienia, wygłodzenie, słońce, gorączka… Jeśli Bóg zechce… — Wzruszył ramionami.

— Czy mogę z nim porozmawiać?

— Jestem pewien, że nie ma to znaczenia. Ale on nie mówi do rzeczy.

Opat wszedł do izby i cichutko zamknął za sobą drzwi.

— Bracie Klarecie?

— Już nie — jęknął mężczyzna leżący w łóżku. — Na miłość Boga, już dosyć… powiedziałem wszystko, co wiem. Zdradziłem go. Teraz pozwólcie mi tylko…

Dom Paulo patrzył z litością na sekretarza zmarłego Marcusa Apolla. Spojrzał na rękę skryby. W miejscu paznokci były ropiejące rany.

Opat zadrżał i podszedł do małego stolika przy łóżku. Wśród niewielu papierów i rzeczy osobistych od razu znalazł prymitywnie wydrukowany dokument, który uciekinier przyniósł ze sobą ze Wschodu.

HANNEGAN NACZELNIK z Łaski Boga, Władca Teksarkany, Cesarz Laredo, Obrońca Wiary, Doktor Praw, Wódz plemion Nomadów i Najwyższy Vaquero Równin, WSZYSTKIM BISKUPOM, KAPŁANOM [PRAŁATOM KOŚCIOŁA w naszym prawowitym Królestwie pozdrowienie i przestroga, albowiem niniejszym ustanawiamy to oto prawo:

1) Zważywszy na to, że pewien obcy książę, niejaki Benedykt XXII, biskup Nowego Rzymu, przywłaszczając sobie władzę, która z prawa mu nie przypada, nad duchowieństwem naszego narodu, ośmielił się najpierw obłożyć Kościół Teksarkański interdyktem, a później zawiesić to postanowienie, doprowadzając tym sposobem do wielkiego zamętu i duchowego zaniedbania wśród wszystkich wiernych, My, jedyny prawowity zwierzchnik Kościoła w tym Królestwie, działając w zgodzie z synodem biskupów i całego duchowieństwa, niniejszym obwieszczamy naszemu wiernemu ludowi, iż rzeczony książę i biskup, Benedykt XXII, jest heretykiem uprawiającym świętokupstwo, mordercą, sodomitą i ateistą, niegodnym uznania przez Kościół Święty na ziemiach naszego Królestwa, Cesarstwa, Protektoratu. Kto służy jemu, nie służy nam.

2) Niechaj będzie wiadomym, że dekret o interdykcie i dekret zawieszający interdykt są niniejszym UNIEWAŻNIONE, ANULOWANE, UZNANE ZA NIEBYŁE I NIE POCIĄGAJĄCE ZA SOBĄ ŻADNYCH SKUTKÓW jako od samego początku nieważne…

Dom Paulo tylko pobieżnie rzucił okiem na resztę. Nie warto nawet czytać dalej. Wydana przez naczelnika przestroga przeniosła uprawnienia na duchowieństwo Teksarkany, obwieszczała, że udzielanie sakramentów przez osoby nie upoważnione jest zbrodnią wobec prawa, i czyniła z przysięgi całkowitego posłuszeństwa wobec Naczelnika warunek zyskania uprawnień i uznania. Podpisana została nie tylko znakiem Naczelnika, ale również licznych „biskupów”, których imiona nic opatowi nie mówiły.

Rzucił dokument z powrotem na stolik i usiadł obok łóżka. Oczy uciekiniera były otwarte, ale mężczyzna patrzył tylko na sufit i dyszał.

— Bracie Klarecie? — powiedział łagodnie opat. — Bracie…

Na dole, w podziemiu oczy uczonego zabłysły arogancką uciechą specjalisty, który wtargnął w pole działania innego specjalisty, aby uporządkować zamęt myślowy, jaki tam zapanował.

— Właśnie tak! — odpowiedział na pytanie jednego z nowicjuszy. — Rzeczywiście trafiłem tu na źródło, które powinno zainteresować thona Maho. Nie jestem oczywiście historykiem, ale…

— Thon Maho? Czy to ten, który usiłuje poprawić Księgę Rodzaju? — spytał z kwaśną miną ojciec Gault.

— Tak, to znaczy… — Uczony przerwał i spojrzał ze zdumieniem na Gaulta.

— W porządku — oznajmił ksiądz i zachichotał. — Wielu z nas czuje, że Księga Rodzaju jest w mniejszym lub większym stopniu metaforą. Cóżeś więc znalazł?