Выбрать главу

Gość opata odchrząknął i zaczął kręcić się niespokojnie na krześle. Opat odwrócił się w jego stronę.

— Nazywają to właściwym sposobem — mruknął. — Właściwy sposób masowego i popieranego przez państwo samobójstwa. Z błogosławieństwem całego społeczeństwa.

— No cóż — rzekł gość — to z pewnością lepsze niż pozwolić im umierać powoli i w męczarniach.

— Doprawdy? Lepsze dla kogo? Dla tych, którzy sprzątają ulice? Lepiej, żeby żywe trupy szły do centralnej stacji dyspozycyjnej, póki są w stanie jeszcze chodzić? Bo nie ma publicznego widowiska? Mniej jest dookoła okropności? Mniej bałaganu? Parę milionów ciał leżących to tu, to tam mogłoby wywołać bunt przeciwko tym, którzy są za wszystko odpowiedzialni. To właśnie pan i pański rząd uważacie za lepsze, czy nie tak?

— Nic nie wiem o rządzie — powiedział gość z odrobiną tylko oschłości w głosie. — Przez „lepsze” rozumiem „bardziej miłosierne”. Nic mam zamiaru dyskutować z ojcem na temat teologii moralnej. Jeśli jednak ojciec uważa, że ma duszę, którą Bóg posłałby do piekła, kiedy by ojciec zdecydował się umrzeć bez bólu zamiast w męczarniach, proszę sobie tak myśleć. Ale wie ojciec doskonale, że jest w mniejszości. Nie zgadzam się z takim stanowiskiem, ale nie ma powodu, żeby się o to spierać.

— Proszę mi wybaczyć — rzekł opat Zerchi. — Wcale nie zamierzałem dyskutować z panem o teologii moralnej. O tym spektaklu masowej eutanazji mówiłem jedynie w terminach ludzkiej motywacji. Samo istnienie ustawy dotyczącej klęski promieniowania oraz podobnych praw u innych narodów stanowi najpełniejszy dowód, że rządy były w pełni świadome konsekwencji kolejnej wojny, ale zamiast dążyć do tego, by taka zbrodnia stała się niemożliwa, starały się z góry przewidzieć jej konsekwencje. Czy implikacje tego faktu są dla pana bez żadnego znaczenia, doktorze?

— Oczywiście nie, proszę ojca. Osobiście jestem pacyfistą. Ale żyjemy na takim świecie, a nie innym. A skoro nie mogą dojść do zgody co do sposobu zapobieżenia wojnie, to lepiej przeprowadzić pewne przygotowania pozwalające uporać się ze skutkami niż być nie przygotowanym.

— I tak, i nie. Tak, jeśli chodziłoby tu o przewidywanie, że ktoś inny popełni zbrodnię. Nie, jeśli przewiduje się, że popełni sieją samemu. A szczególnie nie, jeśli przygotowania do złagodzenia skutków też mają charakter zbrodniczy.

Gość wzruszył ramionami.

— Jak eutanazja? Przykro mi, proszę ojca, aleja uważam, że prawa ustalone przez społeczeństwo decydują, co jest zbrodnią, a co nią nie jest. Wiem, że się ojciec ze mną nie zgodzi. I mogą być prawa złe, źle pomyślane, to prawda. Ale sądzę, że w tym przypadku mamy dobre prawo. Gdybym uważał, że mam coś takiego jak dusza i że w niebie jest jakiś gniewny Bóg, być może potrafiłbym się z ojcem zgodzić.

Ojciec Zerchi uśmiechnął się blado.

— Pan nie ma duszy, doktorze. Pan jest duszą. Ma pan, i to tymczasowo, ciało.

Gość roześmiał się uprzejmie.

— Zamęt semantyczny.

— Tak. Ale kto z nas się pomylił? Czy ma pan co do tego jasność?

— Nie kłóćmy się, proszę ojca. Nie należę do Korpusu Miłosierdzia. Pracuję w Zespole Kontroli Napromieniowania. Nikogo nie zabijamy.

Opat Zerchi przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Gość był niskim, muskularnym mężczyzną o sympatycznej, okrągłej twarzy i łysiejącej głowie, opalonej i pokrytej piegami. Miał na sobie mundur z zielonej serży, na kolanach położył czapkę z odznaką Zielonej Gwiazdy.

Rzeczywiście, po się spierać? Ten człowiek jest lekarzem, a nie katem. Niektóre czyny ludzi z Zielonej Gwiazdy były godne najwyższego podziwu. Czasem nawet heroiczne. To, że w jakichś szczególnych okolicznościach dopuszczali się, zgodnie z przekonaniem Zerchiego, zła, to jeszcze nie powód, żeby na dobre czyny patrzeć jak na splugawione. Większość społeczeństwa była po ich stronie, a pracownicy Zielonej Gwiazdy działali w dobrej wierze. Lekarz usiłował być przyjazny. Jego prośba robiła wrażenie prostej do spełnienia. Ani przy tym niczego nie żądał, ani nie był urzędowy. A jednak opat wahał się, czy powinien powiedzieć „tak”.

— Czy ta praca, którą ma pan zamiar tu wykonać, zajmie dużo czasu?

Lekarz potrząsnął głową.

— Sądzę, że najwyżej dwa dni. Mamy dwa zestawy przenośne. Możemy sprowadzić je na dziedziniec, sczepić dwie ciężarówki i natychmiast przystąpić do pracy. Najpierw zajmiemy się przypadkami oczywistego napromieniowania i rannymi. Chodzi wyłącznie o przypadki najpilniejsze. Nasze zadanie to prowadzenie testów klinicznych. Chorzy będą leczeni w obozie tymczasowym.

— A najbardziej chorzy dostaną coś jeszcze w obozie miłosierdzia?

Lekarz zmarszczył brwi.

— Tylko jeśli sami zechcą. Nikt nie każe im tam iść.

— Ale wypisuje pan zezwolenie i wypuszcza ich.

— Owszem, wydałem kilka czerwonych kart. Być może znowu będę musiał. Tutaj… — Pogrzebał w kieszeni marynarki i wydobył czerwony kartonik przypominający kartkę z adresem na bagaż, zaopatrzony w pętelkę z drutu, by można było zaczepić go w dziurce od guzika albo przytwierdzić do szlufki paska. Rzucił kartonik na biurko. — Czysty formularz „Daw. Kryt.” Oto on. proszę przeczytać. Człowiek dowiaduje się z niego, że jest chory, bardzo chory. A tu… tu jest bilet zielony. Mówi, że wszystko w porządku i nie ma się czym martwić. Proszę przeczytać uważnie czerwony! „Szacunkowa dawka w jednostkach promieniowania”. „Analiza krwi”. „Analiza moczu”. Po jednej stronie nie różni się niczym od zielonej. Po drugiej stronie zielona jest czysta, ale proszę spojrzeć na odwrotną stronę czerwonej. Drobny druk to cytat z Prawa Międzynarodowego 10-WR-3E. Musi tu być. Wymaga tego ustawa. Należy mu to przeczytać. Musi wiedzieć, jakie ma prawa. Sam musi zdecydować, co z tym zrobi. Jeśli woli ojciec, byśmy zaparkowali nasze ruchome zestawy przy autostradzie, możemy…

— Po prostu pan mu to czyta? Nic więcej?

Lekarz przerwał.

— Jeśli nie rozumie, należą mu się wyjaśnienia — znowu przerwał, coraz bardziej zirytowany. — O Boże, co można powiedzieć człowiekowi, któremu się mówi, że jego przypadek jest beznadziejny? Przeczytać kilka paragrafów prawa, wskazać drzwi i zawołać: „Następny proszę?” „Masz umrzeć, więc wszystkiego najlepszego?” Oczywiście nie czyta mu się ani tego, ani niczego innego, jeśli ma się w sobie odrobinę ludzkich uczuć!

— Rozumiem. Ale chciałbym dowiedzieć się czegoś jeszcze. Czy pan jako lekarz doradza w beznadziejnych przypadkach, żeby udać się do obozu miłosierdzia?

— Ja… — Lekarz przerwał i przymknął oczy. Oparł czoło na dłoni. Jego ciało przebiegł lekki dreszcz. — Oczywiście tak — oznajmił w końcu. — Gdyby ojciec widział to, co ja widziałem, postępowałby tak samo. Oczywiście tak.

— Nie będzie pan tego robił tutaj.

— W takim razie… — Lekarz stłumił wybuch gniewu. Wstał i już miał założyć czapkę, ale zastygł w bezruchu. Rzucił czapkę na krzesło i podszedł do okna. Popatrzył posępnie w dół na dziedziniec, a następnie dalej, na autostradę. Wskazał coś palcem. — Przy szosie jest park. Możemy się tam rozbić. Ale to trzy kilometry. Większość z nich będzie musiała przyjść o własnych siłach. — Spojrzał na opata Zerchiego, a potem z roztargnieniem znowu skierował spojrzenie na dziedziniec. — Proszę spojrzeć na nich. Są chorzy, poranieni, połamani, przerażeni. Także dzieci. Zmęczone, okulawione i wynędzniałe. Czy pozwoli im ojciec, by pędzono ich stadem po autostradzie, a potem by siedziały w kurzu, słońcu i…

— Nie chcę, żeby odbywano się to w ten sposób — odparł opat. — Proszę tylko pomyśleć, przed chwilą powiedział mi pan, w jaki sposób wydane przez człowieka prawo dało panu upoważnienie do czytania i wyjaśniania wszystkiego w przypadkach krytycznych dawek napromieniowania. Nie sprzeciwiłem się temu. Oddać cesarzowi dokładnie tyle, ponieważ tego wymaga od pana prawo. Czyż nie jest pan w stanie pojąć, że ja podlegam innemu prawu i że to inne prawo nie pozwala mi umożliwiać panu ani komukolwiek innemu doradzania na terenie posiadłości, którą zarządzam, czegoś, co Kościół nazywa złem.