Выбрать главу

Nie widziałem, co rozwaliłem — zgromadzenie w kościele, dom noclegowy Skórniaków, a może kwaterę główną ich obrony. Zobaczyłem tylko, że była to ogromna sala, zapchana tylu Skórniakami, ilu nie chciałbym spotkać przez całe życie.

Nie był to chyba jednak kościół, bo ktoś strzelił do mnie, gdy się wycofywałem. Takie tylko uderzenie, które odbiło się od mojego kombinezonu — ale zadzwoniło mi w uszach i zatoczyłem się lekko.

Złapałem bez namysłu pierwszą rzecz, jaka wisiała mi u pasa, i rzuciłem. Usłyszałem, że zaczęło to skrzeczeć.

W Bazie powtarzali nam, że lepiej od razu zrobić cokolwiek konstruktywnego, niż wymyślić coś nadzwyczajnego po paru godzinach. Przez czysty przypadek zrobiłem to, co należało. Skrzeczenie, które usłyszałem, to były słowa wypowiadane przez bombę w języku Skórniaków. W wolnym przekładzie brzmiało to tak: Jestem 30-sekundową bombą! Jestem 30-sekundową bombą! Dwadzieścia dziewięć!… dwadzieścia osiem!… dwadzieścia siedem!…

Miało to szarpać im nerwy. Może i tak. Ale na pewno szarpało i moje. Już bardziej humanitarnie jest zastrzelić. Nie czekałem końca liczenia.

Skoczyłem i zastanawiałem się, czy starczy im drzwi i okien, żeby uciec w porę. Wziąłem namiary na migacze Reda i Ace'a i okazało się, że znów zostałem w tyle. Trzeba było się spieszyć.

Po trzech minutach zamknęliśmy koło. Miałem Reda na lewym skrzydle, o pół mili dalej. Zameldował o tym Jelly'mu i usłyszałem, jak Jelly westchnął z ulgą, a potem ryknął do całego oddziału:

— Koło zamknięte, sygnału jeszcze nie ma, posuwać się pomału naprzód, niszcząc po drodze, co się da… Jak dotąd — dobra robota, nie popsujcie jej. Oddział! Sekcjami… w szyku!

Ja też uważałem, że dobra robota: większa część miasta płonęła. Dym był tak gęsty, że patrzyliśmy przez noktowizory. Wydałem rozkaz:

— Odliczyć i zameldować!

Czwarta sekcja nie mogła dojść do ładu z odliczaniem, aż szef przypomniał, że numer Jenkinsa jest pusty. Piąta sekcja liczyła jak na liczydle i zacząłem czuć się dobrze… aż nagle odliczanie stanęło na numerze czwartym w sekcji Ace'a.

— Ace, gdzie jest Dizzy? — zawołałem.

— Zamknij się — odpowiedział. — Numer szósty! Odlicz!

— Sześć! — powiedział Srith.

— Siedem!

— Szósta sekcja brak Floresa — zakończył Ace.

— Jeden nieobecny — zameldowałem. — Flores, z szóstej sekcji.

— Zaginął czy zabity?

— Nie wiem… Ruszono na poszukiwanie.

— Johnnie, niech to przejmie Ace.

Nie usłyszałem go, więc i nie odpowiedziałem. Jasne, że wcale nie chciałem zasłużyć na medal, poszukiwanie to sprawa służby specjalnej. Dowódcy pododdziałów i sekcji mają inną robotę do wykonania.

W tym momencie poczułem się jednak nie do zastąpienia. Absolutnie niezastąpiony. Usłyszałem bowiem ten najpiękniejszy we wszechświecie dźwięk — sygnał statku mającego nas ewakuować.

Ten sygnał to rakieta-robot wystrzelona ze statku, która po uderzeniu w grunt zaczyna nadawać tę słodką, rozkoszną muzykę. Statek pojawi się za trzy minuty i lepiej być na miejscu, bo nasz autobus nie będzie czekał, a następnego może nie być bardzo długo.

Ale czy można odlecieć i zostawić kumpla… przecież jest jeszcze szansa, że on żyje… Nie, tego Bycze Karki Rasczaka nie zrobią. Usłyszałem, jak Jelly wydawał rozkaz:

— Głowa do góry, chłopcy! Zamknąć okrąg! Gotowi do odskoku! — I usłyszałem słodki głos sygnału: …na wieczną chwałę piechoty, na sławę jej imienia, na sławę imienia Rodgera Younga. A głos ten był tak upragniony, że nieomal czułem jego smak.

Niestety, oddalałem się w przeciwną stronę, za Ace'em, wyrzucając pozostałe bomby, gałki ogniowe i wszystko inne, co mogłoby mnie obciążać.

— Ace, masz jego sygnał?

— Tak. Wracaj, to się na nic nie zda!

— Ciebie już widzę… A on gdzie jest?

— Tuż przede mną, o jakieś ćwierć mili. Do cholery! To mój człowiek!

Nie odpowiedziałem. Po prostu skierowałem się w lewo, na ukos, tam gdzie mógł być Dizzy.

Ace stał nad nim, paru Skórniaków dopalało się, a reszta uciekała. Opadłem koło niego.

— Trzeba mu zdjąć kombinezon… Statek będzie lada chwila!

— Jest zbyt ciężko ranny!

Zobaczyłem, że to prawda — przez dziurę w skafandrze sączyła się krew. Zatkało mnie. Żeby zabrać rannego, trzeba mu zdjąć zbroję… potem bierze się go na ręce i jazda.

— Co my teraz zrobimy?! — spytałem.

— Podniesiemy go — powiedział Ace z zawziętością w głosie. — Chwyć go za pas z lewej strony. — Sam złapał z prawej i jakoś udało się nam postawić Floresa na nogi. — Trzymaj mocno! To teraz… gotowi do skoku — raz — dwa!

Skoczyliśmy. Nie za daleko i nie za dobrze. Ale jeden człowiek nie zdołałby go podnieść. Opancerzony kombinezon jest za ciężki. We dwóch jakoś sobie można poradzić. Skakaliśmy i skakaliśmy na komendę Ace'a, przy każdym dotknięciu gruntu prostując się i mocniej chwytając Dizzy'ego. Jego żyroskop był popsuty.

Rakieta sygnałowa skończyła nadawanie i wylądował statek mający nas zabrać… a my byliśmy jeszcze tak daleko. Usłyszeliśmy, jak sierżant pełniący służbę komenderował:

— Przygotować się do załadunku!

Wydostaliśmy się wreszcie na otwartą przestrzeń. Nasz statek stał na ogonie i ostrzegawczo wył. Oddział jeszcze czekał, żołnierze ustawieni w koło kulili się za tarczami. Jelly zawołał:

— Kolejno… na pokład… marsz! — A my wciąż byliśmy za daleko! Widziałem, jak ci z pierwszej sekcji tłoczyli się na trapie i krąg wokół statku zmniejszał się.

Nagle jedna figurka wyłamała się z koła i zbliżyła do nas z szybkością, jaką umożliwiało jedynie wyposażenie kombinezonu dowódcy.

Jelly spotkał nas w powietrzu, chwycił Floresa za pasy do mocowania bomb i pomógł go nieść. Trzy skoki doprowadziły nas do statku. Wszyscy już byli wewnątrz, ale drzwi pozostały otwarte. Pilotka krzyczała, że spóźnimy się na randkę i wszyscy za to gorzko zapłacimy! Jelly nie zwracał na nią uwagi. Złożyliśmy Floresa na podłodze i sami padliśmy koło niego.

Gdy uderzyła w nas siła odrzutu, Jelly szepnął do siebie:

— Wszyscy obecni, panie poruczniku… Trzej ranni, ale wszyscy obecni.

Muszę przyznać pani komandor Deladrier, że nie ma lepszych pilotów jak kobiety. Randka, czyli spotkanie ze statkiem kosmicznym na orbicie, musi być precyzyjnie wyliczona. Nie wiem, jak się to robi i nie umiałbym.

Ale ona umiała. Odczytała na przyrządach, że silniki odrzutowe nie wypaliły w porę. Przyhamowała, nabrała znacznie większej szybkości i trafiła co do sekundy i co do milimetra. Gdyby Wszechmogący potrzebował kiedyś pomocnika do utrzymywania gwiazd na orbitach, to wiem, gdzie powinien go szukać.

Flores zmarł, gdy nabieraliśmy wysokości.

Rozdział drugi

Zatańcz lepiej z dziewczętami I popij za dwóch.
Tak się przestraszyłem, że dałem nogę I nie zatrzymałem się ani nie obejrzałem, Aż znalazłem się w domu. Zamknąłem się u mamy w pokoju.
Yankee Doodle, weź się w garść, Przecież z ciebie zuch.

Tak naprawdę to nigdy nie miałem zamiaru wstąpić do wojska. A już z pewnością nie do piechoty! Wolałbym raczej dostać chłostę na rynku i zniesławić dobre imię rodziny.