Выбрать главу

Złożył raport dokładnie i zwięźle. Zapaliłem lampkę nad czołem, podrzuciłem noktowizory i śledziłem to, co mówił, na mapie.

— W porządku — oświadczyłem. — Znajdujecie się wprost pod nami, o dwa poziomy niżej i wiem, gdzie mam skręcić. Przyjdziemy, gdy tylko połączymy się z drugim pododdziałem. Trzymaj się! — Znowu się przełączyłem. — Brumby!

— Słucham.

— Gdy przyszliście do pierwszego rozgałęzienia tunelu, to gdzie skierowaliście się: na prawo, w lewo, czy prosto?

— Wprost przed siebie.

— Dobra. Cunha, prowadź. Brumby, masz kłopoty z Pluskwo-Pajęczakami?

— Teraz nie. Ale właśnie przez to się zgubiliśmy. Zaczęliśmy się z nim bić… i jak się skończyło, zaczęliśmy kręcić się w kółko.

Chciałem koniecznie zebrać razem cały pluton i wydostać się na powierzchnię. Brumby wskazał nam dwa następne zakręty. Do każdego pustego mijanego korytarza wrzucałem bombę pląsonóżkę, która zamiast zabijać, sprawia, że Pluskwo-Pajęczaki pląsają jak w paralitycznych konwulsjach. Wyposażono nas w nie specjalnie na tę akcję, ale chętnie wymieniłbym całą tonę pląsonóżek na parę funtów uczciwego dynamitu.

Na pewnym, dość długim odcinku, straciłem łączność z Brumbym — nastąpiły chyba jakieś zakłócenia w odbiorze fal radiowych, gdyż za następnym skrzyżowaniem znów się słyszeliśmy. Ale już nie umiał mi powiedzieć, gdzie mam skręcić.

I wtedy właśnie uderzyli.

Nie wiem, skąd się wzięli. Było zupełnie spokojnie i nagle usłyszałem w tyle kolumny krzyki: „Pluskwo-Pajęczaki! Pluskwo-Pajęczaki!” Odwróciłem się i już okazało się, że są wszędzie. Podejrzewam, że te gładkie ściany wcale nie były takie solidne, jak na to wyglądały, no bo przecież jak inaczej mogły się tak nagle wokół nas znaleźć?

Nie mogliśmy używać miotaczy ognia, nie mogliśmy rzucać bomb, z obawy, że spowodujemy straty we własnych szeregach. Pozostały nam jednak ręce i nogi.

Chyba nie trwało to dłużej niż minutę. Pluskwo-Pajęczaków już nie było, pozostało tylko trochę ich szczątków i czterech leżących piechurów.

Jednym z nich był sierżant Brumby. Nie żył. W czasie tej bijatyki dołączył do nas drugi pododdział. Nie byli daleko i trzymali się razem z obawy, by nie zginąć w tym labiryncie. Usłyszeli odgłosy walki i to pozwoliło im nas odszukać.

Ruszyliśmy dalej… i udało nam się znaleźć te Pluskwo-Pajęczaki, które oblegały naszego sierżanta.

Zdążył uprzedzić mnie, czego mamy oczekiwać. Otóż udało mu się schwytać mózg Pluskwo-Pajęczaków i osłaniał się jego rozdętym ciałem jak tarczą. Nie mógł wyjść, ale też i oni nie mogli rzucić się na niego nie popełniając (dosłownie) samobójstwa przez uszkodzenie własnego mózgu.

Przed nami takiej przeszkody nie było i zaatakowaliśmy ich z tyłu.

Zacząłem przyglądać się tej monstrualnej masie, którą trzymał sierżant, i pomimo naszych strat odczułem triumf i szaloną radość.

Nagle usłyszałem tuż, tuż skwierczenie boczku. Kawał sklepienia zwalił się na mnie i w tym momencie, przynajmniej dla mnie, skończyła się operacja Rodzina Królewska.

Obudziłem się w łóżku na transportowcu Argonne, ale myślałem, że jestem w O.S.K. i że miałem długi koszmarny sen o Pluskwo-Pajęczakach…

* * *

Długo trwało, zanim uporządkowałem sobie pewne szczegóły operacji Rodzina Królewska. Inne — pozostały dla mnie tajemnicą. Dlaczego na przykład Brumby wprowadził swój pododdział do tunelu? Brumby nie żyje i Naidi też, a mnie na pociechę pozostała świadomość, że zdążyłem obu awansować i że nosili odznaki swego stopnia tego dnia na planecie P, kiedy wszystko potoczyło się niezgodnie z planem. Wreszcie dowiedziałem się, dlaczego sierżant z mojego oddziału postanowił zejść do miasta Pluskwo-Pajęczaków.

Otóż usłyszał mój raport, skierowany do kapitana Blackstone'a, w którym meldowałem, że ten największy wyłom był w istocie tylko akcją pozorowaną i że robotników wysłano na rzeź. Kiedy prawdziwi wojownicy zaczęli wygrzebywać się obok, doszedł do wniosku, że działania Pluskwo-Pajęczaków są posunięciem desperackim, skoro zdecydowali się poświęcić robotników.

Zorientował się, że kontratak Pluskwo-Pajęczaków przeprowadzany był raczej słabymi siłami, co dowodziło, że nie mają dostatecznych rezerw. Pomyślał, że jest to jedyny, niepowtarzalny moment, aby działając w pojedynkę odnaleźć i pochwycić kogoś z rodziny królewskiej. A przecież to właśnie było celem całego przedsięwzięcia.

Wykorzystał ten moment — i udało mu się.

W ten sposób pierwszy oddział Lampartów wypełnił swoją misję. Mało który oddział może to o sobie powiedzieć. Nie schwytano, niestety, żadnej królowej (Pluskwo-Pajęczaki pozabijali je), tylko sześć mózgów.

Mózgi nie zostały wymienione za naszych jeńców, bo nie żyły dość długo. Ale chłopcy z Wojskowej Służby Psychologicznej zdołali pobrać żywe wycinki. Można więc uważać operację Rodzina Królewska za sukces.

Sierżant z mojego oddziału dostał przydział do służby polowej. Nie zdziwił mnie też jego awans. Kapitan Blackie powiedział mi przecież, że dostaję najlepszego sierżanta w całej Armii, a nigdy nie miałem powodu wątpić w słuszność opinii Blackiego. Już kiedyś zresztą znałem tego sierżanta. Nie sądzę, aby inni o tym wiedzieli… Nie ode mnie i z pewnością nie od niego. Wątpię, czy sam Blackie o tym wiedział. Znałem tego sierżanta od pierwszego dnia, kiedy stałem się rekrutem.

Jego nazwisko brzmi: Zim.

Mój udział w operacji Rodzina Królewska nie wydawał mi się osobistym sukcesem. Przebywałem na Argonne ponad miesiąc, najpierw jako pacjent, potem jako ozdrowieniec bez przydziału, dopóki u kresu tej kosmicznej podróży nie wylądowaliśmy na Sanctuary. Miałem sporo czasu, aby różne sprawy przemyśleć… Myślałem o zabitych i rannych, o tym, że właściwie spartaczyłem swoją robotę będąc przez tak krótki czas dowódcą oddziału. Nie potrafiłem być takim magikiem, jakim powinien być porucznik. I nie zostałem ranny w bitwie, tylko spadł na mnie kawał skały.

Nie wiedziałem nawet, czy żyje kapitan Blackstone (żył i ponownie objął dowodzenie, gdy jeszcze byłem w labiryncie) i nie miałem pojęcia, jaka procedura obowiązuje, jeśli kandydat żyje, a jego egzaminator zginął. Spodziewałem się jednak, że przepisy zezwolą mi objąć dawną funkcję sierżanta. I wydawało mi się wtedy zupełnie nieważne, że moje książki do matematyki wędrują na innym statku.

Jednakże, kiedy po tygodniu wstałem z łóżka i wałkoniłem się dzień i drugi, to wreszcie pożyczyłem parę podręczników od jednego młodszego oficera. Matematyka nie jest łatwa, wymaga skupienia i absorbuje umysł. Nikomu nie zaszkodzi, gdy się czegoś nauczy, bez względu na to, jaki ma stopień wojskowy. Wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie, oparte jest na matematyce.

Kiedy wreszcie zameldowałem się w O.S.K. i zwróciłem swoje gwiazdki, okazało się, że znów jestem kadetem, a nie sierżantem. Sądzę, że stało się to dzięki przychylności kapitana Blackstone'a.

Mój współlokator, Anioł, siedział w pokoju z nogami na biurku — a na blacie leżała paczka, moje książki do matematyki. Spojrzał na mnie ze zdumieniem.

— Cześć, Juan! A myśmy myśleli, że już po tobie!

— Po mnie? Widocznie nie spodobałem się Pluskwo-Pajęczakom. Kiedy ty lecisz?

— Ja już byłem — oznajmił Anioł. — Zaraz następnego dnia po tobie. Dokonałem trzech zrzutów i tydzień temu wróciłem. Co ci zajęło tyle czasu?

— Wybrałem dłuższą drogę do domu. Byłem przez miesiąc pasażerem.