Выбрать главу

— Niektórym to się wiedzie… A jak ze zrzutami?

— Nie było żadnego — przyznałem się.

Wybałuszył oczy.

— Niektórzy to dopiero mają szczęście!

Być może Anioł miał rację, bo dyplom także otrzymałem. Prawdę mówiąc, sam się do tego przyczynił, bo codziennie mnie przepytywał.

Myślę, że moje szczęście to ludzie — i Anioł, i Jelly, i Porucznik, i Carl, i pułkownik Dubois, a także i mój ojciec, i Blackie, i Brumby, i Ace — i zawsze sierżant Zim. Teraz — honorowy kapitan Zim, ze stałą rangą porucznika. Nie byłoby przyzwoicie, gdybym miał wyższy stopień.

* * *

W dzień po promocji ja i mój kolega Bennie Montez staliśmy na kosmodromie, czekając na swoje statki. Byliśmy świeżo upieczonymi podporucznikami i onieśmielało nas, gdy nam salutowano. Starałem się to ukryć, wczytując się w listę statków krążących wokół Sanctuary. Lista była tak długa, że na pewno coś się szykuje, chociaż nic nam o tym nie wspomniano.

Czułem rosnące podniecenie. Miałem dwa gorące pragnienia: aby wysłano mnie do mojej starej jednostki i żeby mój ojciec wciąż tam jeszcze był. A teraz to, co miało nadejść, znaczyło, że będą jakieś poważne zrzuty i że porucznik Jelal znów weźmie nas w obroty. Takie myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy studiowałem tę listę. Jakie mnóstwo nazw. Czytałem je powoli…

— Któryś powinien nazywać się Magsaysay — powiedziałem.

— Dlaczego? — zapytał Bennie.

— Ramon Magsaysay — wyjaśniłem. — Wielki człowiek, wielki żołnierz. Dziś byłby zapewne szefem wojny psychologicznej, gdyby żył. Czy nigdy nie uczyłeś się historii?

— A jakże — zaprotestował Bennie. — Wiem, że Simon Bolivar zbudował piramidy, zatopił Wielką Armadę i wyruszył w pierwszą podróż na Księżyc.

— Zapomniałeś jeszcze, że poślubił Kleopatrę.

— Och, tak. No cóż, każdy kraj ma własną wersję historii.

— Oczywiście — i powiedziałem coś sam do siebie, a Bennie zapytał:

— Co mówisz?

— Przepraszam cię, Bernardo. To było takie powiedzenie w moim ojczystym języku. Można je mniej więcej przetłumaczyć: Tam dom mój, gdzie serce moje.

— A jaki to był język?

— Tagalog. Mój rodzinny język.

— A nie mówią po angielsku tam, skąd pochodzisz?

— Mówią, naturalnie. W urzędach, w szkołach i tak dalej. Tylko w domach mówimy starym językiem. Tradycja. Rozumiesz.

— Tak. Rozumiem. Ale gdzie ty…

Z megafonów rozległa się melodia Meadowland. Bennie wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Lecę na randkę ze swoim statkiem! Uważaj na siebie, bracie! Do zobaczenia!

— Miej się na baczności przed Pluskwo-Pajęczakami! — Odwróciłem się i czytałem dalej nazwy statków…

I wtedy rozległ się najsłodszy w świecie głos: …na sławę imienia, na sławę mienia Rodgera Younga!

Chwyciłem swój worek i pognałem. Tam dom twój, gdzie serce twoje.

Spieszyłem do domu.

Rozdział czternasty

Czyż jestem stróżem brata mego?

— Genesis, IV: 9

Jak się wam wydaje? Gdyby jakiś człowiek miał sto owiec, a jedna z nich zabłąkałaby się, czyż nie zostawi dziewięćdziesięciu dziewięciu i nie pójdzie w góry i nie będzie szukał tej, która się zabłąkała?

— Mateusz, XVIII: 12

W imię Boga, Zbawcy Miłosiernego… ten, kto ocali życie jednemu, to jakby ocalił życie wszystkim ludziom.

— Koran, sura V, 32

— Już czas. — Mój najmłodszy oficer, kadet-podporucznik stał pod drzwiami. Był okropnie młody i zupełnie niedoświadczony.

— Dobrze, Jimmie. — Byłem już w pancerzu. Poszliśmy na tył statku do kanału odpalającego. Idąc, mówiłem: — Pamiętaj, Jimmie. Trzymaj się mnie, ale nie wchodź mi w drogę i nie oszczędzaj amunicji. Gdybym przypadkiem wysiadł, ty jesteś szefem, ale jak będziesz mądry, to dasz sierżantowi wolną rękę.

— Tak jest.

Gdy przyszliśmy, sierżant wydał komendę: — Baczność! — i zasalutował. Ja również i powiedziałem: — Spocznij!

Przeszedłem potem przed frontem pierwszego pododdziału, a Jimmie zrobił przegląd drugiego. Potem i ja skontrolowałem drugi pododdział, sprawdzając wszystkie szczegóły. U każdego. Nic nie znalazłem. Nigdy to się nie zdarza, bo sierżant jest bardzo skrupulatny. Ale to dobrze wpływa na ludzi, jeśli ich stary sam wszystkiego dogląda, poza tym — to mój obowiązek.

Stanąłem przed oddziałem.

— Następne polowanie na Pluskwo-Pajęczaki, chłopcy. Jak wiecie, to będzie trochę inne. Ponieważ trzymają naszych jeńców, nie możemy zrzucić bomby nowa na Klendathu. Wylądujemy więc sami, opanujemy teren i utrzymamy go. Rakiety nie przybędą, by nas ewakuować, dostarczą nam tylko amunicję i racje żywnościowe. Jeśli dostaniecie się do niewoli — nie załamywać się. Cała jednostka stoi za wami, jest za wami cała Federacja, wyzwolimy was. Chłopcy ze Swamp Fox i Montgomery też na to liczą. Ci, którzy przeżyli, czekają, wiedząc, że się zjawimy. I nie zawiodą się — wyzwolimy ich.

Przyjrzałem im się uważnie.

— Nie zapominajcie, że pomoc może nadejść zewsząd, statki krążą wokół i nad nami. My musimy tylko wypełniać swoje zadanie.

Jeszcze jedno — dodałem. — Otrzymałem list od kapitana Jelala. Donosi, że jego nowe nogi sprawują się doskonale. Prosił również, aby powiedzieć wam, że o was pamięta… że oczekuje, iż okryjecie się sławą. Ja także tego oczekuję. Pięć minut dla Padre.

I znowu zaczęło mną trząść. Poczułem ulgę, gdy mogłem znów wydać komendę: — Baczność! — I potem: — Sekcja… prawa burta i lewa burta… gotowi do zrzutu!

Czułem się jeszcze względnie dobrze, gdy sprawdzałem, jak obsadzają kapsuły po jednej stronie, a Jimmie i sierżant sprawdzali po drugiej.

Potem zamknęliśmy Jimmiego w centralnej kapsule.

Jednak gdy tylko jego twarz zniknęła, znów mnie chwyciło.

Sierżant położył rękę na moim osłoniętym pancerzem ramieniu.

— To tak jak na ćwiczeniach, synu.

— Wiem, ojcze. — I natychmiast przestałem się trząść. — To tylko to czekanie.

— Rozumiem. Cztery minuty. Już zapisać?

— Zaraz, ojcze. — Uścisnąłem go pospiesznie.

Załoga zapieczętowała nas. Drgawki jakoś nie wróciły. Mogłem zameldować: — Sterownia! Bycze Karki Rico… gotowi do katapultowania!

— Trzydzieści jeden sekund, poruczniku. — I jeszcze dorzuciła: — Powodzenia, chłopcy. Tym razem się uda!

— Tak jest, pani komandor.

— Coś wam zagram, póki czekacie — i włączyła: Na wieczną chwałę piechoty…