Выбрать главу

— Pa­trz­cie na wschód — rzu­cił krót­ko puł­kow­nik.

Ve­ler­gorf zer­k­nął we wska­za­nym kie­run­ku i za­marł. Wschód… nie­bo na wscho­dzie… Nie­ba nie było. Wiel­ka, sza­ro­bu­ra chmu­ra spo­wi­ja­ła wszyst­ko brud­nym ca­łu­nem.

— Od wczo­raj przy­su­nę­ła się bli­żej. Na wschod­nim krań­cu Ole­ka­dów za­czy­na pa­dać sza­ry śnieg. Śnieg zmie­sza­ny z po­pio­łem — puł­kow­nik mó­wił ci­cho, ale Ve­ler­gorf miał do­sko­na­ły słuch. — To po­dob­no tam­tej­sze Uro­czy­sko. Uro­czy­sko koło Sta­re­go Me­ekha­nu też… puff. Dym się­gnął sto­li­cy i na ra­zie nie mamy stam­tąd żad­nych wie­ści. Ale roz­ka­zy to roz­ka­zy, po­rucz­ni­ku. Je­ste­ście aresz­to­wa­ni pod za­rzu­tem zdra­dy.

Interludium

Ko­ścia­ne sie­dzi­sko było twar­de i tak zim­ne, że po­wo­li za­mie­nia­ło mu ty­łek w ka­wał zmro­żo­ne­go mię­cha. W cha­cie pa­no­wał ziąb, a pry­mi­tyw­ne pa­le­ni­sko, czar­ne i naj­wy­raź­niej od wie­lu dni mar­twe, tyl­ko po­głę­bia­ło po­czu­cie chło­du. Pół­noc. Ta cho­ler­na Pół­noc. Po­dob­no już daw­no po­win­na za­wi­tać tu wio­sna, oczy­wi­ście we­dług miej­sco­wych stan­dar­dów, czy­li wia­try po­win­ny wiać mniej za­cie­kle, po oce­anie pły­wać mniej­sze kry, a plwo­ci­na na jego bu­tach po­win­na za­ma­rzać dłu­żej niż le­d­wie w kil­ka­na­ście ude­rzeń ser­ca.

Ale nie tym ra­zem. Pół­noc naj­wy­raź­niej osza­la­ła.

Zgod­nie z pla­nem por­tal wy­rzu­cił go po dru­giej stro­nie Lo­har­rów. Mia­ły tu­taj znaj­do­wać się osa­dy łow­ców fok i mor­sów, my­śli­wych po­lu­ją­cych na bia­łe lisy i ptac­two po­lar­ne, har­pun­ni­ków cze­ka­ją­cych na sta­da wie­lo­ry­bów. Cen­ne fu­tra, mię­so, olej i tran, bry­ły am­bry zna­le­zio­ne na brze­gu lub wy­do­by­te z trze­wi mor­skich po­two­rów… Pół­noc­na stro­na Lo­har­rów do­star­cza­ła na ryn­ki ca­łe­go świa­ta dro­gie i rzad­kie to­wa­ry.

Jed­nak łow­cy fok, my­śli­wi i za­bój­cy wie­lo­ry­bów pra­wie ni­g­dy nie spę­dza­li tu­taj zimy. Obo­zo­wi­ska za­lud­nia­ły się wio­sną, gdy ło­dzie i stat­ki znaj­do­wa­ły dro­gę przez mo­rze top­nie­ją­ce wo­kół gór, i pu­sto­sza­ły je­sie­nią, kie­dy wy­ła­do­wa­ne po bur­ty stat­ki za­bie­ra­ły lu­dzi z po­wro­tem na po­łu­dnie. Zimą oko­licz­ne wody za­ma­rza­ły bo­wiem i że­glu­ga po nich sta­wa­ła się nie­moż­li­wa.

Cza­sem jed­nak trze­ba było zo­stać – je­śli se­zon oka­zy­wał się tak uda­ny, że stat­ki nie zdo­ła­ły za­brać ca­łej zdo­by­czy, ktoś mu­siał spę­dzić kil­ka naj­gor­szych mie­się­cy na ka­mie­ni­stym wy­brze­żu, by po­wra­ca­ją­cy my­śli­wi nie zna­leź­li za­pa­sów roz­gra­bio­nych przez bia­łe niedź­wie­dzie, lisy po­lar­ne czy in­nych dra­pież­ców: dwu­no­gich i zbroj­nych w że­la­zo. Ci, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się zi­mo­wać na Pół­no­cy, gdzie w cią­gu dnia słoń­ce po­ja­wia­ło się na nie­bie le­d­wo na go­dzi­nę czy dwie, a i to nie za­wsze, cze­ka­li na po­czą­tek ko­lej­ne­go se­zo­nu ni­czym na zba­wie­nie.

Ale naj­wy­raź­niej w tym roku cze­ka­li na próż­no.

Pół­noc­ne prze­smy­ki nie zrzu­ci­ły jesz­cze lo­do­wej sko­ru­py. A tam, gdzie lód choć tro­chę po­pę­kał, pola kry były wiel­kie jak mia­sta. Wpły­nię­cie stat­ka­mi mię­dzy roz­dzie­la­ją­ce je szcze­li­ny gro­zi­ło zmiaż­dże­niem kru­chych ka­dłu­bów ni­czym łu­pin orze­cha. Okrę­ty nie przy­pły­nę­ły, za­pa­sy się skoń­czy­ły, bia­łe jak wło­sy An­day’yi li­sie fu­tro, za któ­re na po­łu­dniu moż­na by się przez mie­siąc ob­ja­dać fry­ka­sa­mi aż do bólu brzu­cha, tu­taj nie mo­gło za­peł­nić jed­ne­go żo­łąd­ka.

Iro­nia losu.

Jego por­tal otwo­rzył się pół mili od osa­dy, któ­rą sta­no­wi­ło pięć drew­nia­nych chat po­sta­wio­nych z cen­ne­go na Pół­no­cy drew­na i kil­ka­na­ście na­mio­tów z wie­lo­ry­bich że­ber ob­cią­gnię­tych skó­rą. Wiel­kie ko­tły, w któ­rych wy­ta­pia­no sa­dło mor­skich ol­brzy­mów, przy­kry­to płach­ta­mi i za­bez­pie­czo­no, set­ki sto­ja­ków, na któ­rych skro­ba­no i kon­ser­wo­wa­no fu­tra, bo­dło nie­bo, bez­czyn­nie ocze­ku­jąc na roz­po­czę­cie no­wej pra­cy. Ci­sza i spo­kój.

A po­wi­nien przy­wi­tać go gwar, ruch i tyle go­to­wa­ne­go fo­cze­go mię­sa, ile zdo­łał­by zjeść.

Po­czuł to od razu, gdy prze­kro­czył umow­ną gra­ni­cę osa­dy. Mro­wie­nie w oko­li­cach krzy­ża, drę­twie­ją­ce opusz­ki pal­ców, uczu­cie, że ktoś wła­śnie pa­trzy na two­je ple­cy, na­cią­ga­jąc cię­ci­wę do ucha. Cier­pie­nie, daw­no prze­brzmia­ły krzyk, któ­re­go wspo­mnie­nie na­dal tnie po­wie­trze, ból i męka.

To były „dary” Bi­tew­nej Pię­ści. Czuł Moc, tę krew w ży­łach świa­ta, czuł za­rów­no aspek­ty, jak i dzi­kie, cha­otycz­ne Źró­dła. A na­wet ten nie­zmie­rzo­ny, nie­po­ję­ty żad­nym umy­słem oce­an poza nimi. Moc, aspek­to­wa­na czy nie, pod­da­wa­ła się emo­cjom, po­zwa­la­ła im się kształ­to­wać, ugnia­tać i rzeź­bić. I „uży­wa­na” w ten spo­sób, zo­sta­wia­ła ślad na skó­rze rze­czy­wi­sto­ści.

Pa­no­wał tu głód, a z tego gło­du zro­dzi­ło się coś in­ne­go, mrocz­ne­go i pa­skud­ne­go. De­spe­ra­cja, gniew, nie­na­wiść.

Za­ata­ko­wa­li go z trzech stron jed­no­cze­śnie. Trzy owi­nię­te w fu­tra po­sta­cie rzu­ci­ły się na zło­dzie­ja, dwie wy­bie­ga­jąc zza naj­bliż­szej cha­ty, trze­cia wy­sko­czy­ła z na­mio­tu za jego ple­ca­mi. Żad­ne­go po­wi­ta­nia, żad­nych py­tań, skąd jest i ja­kim cu­dem się tu zna­lazł; za to wszyst­ko mu­sia­ły mu wy­star­czyć trzy sze­ro­kie har­pu­ny wy­ce­lo­wa­ne w pierś i ple­cy.

Ten ata­ku­ją­cy z tyłu był pierw­szy. Alt­sin nie pa­trzył na nie­go, nie mu­siał, uchy­lił się tyl­ko płyn­nie, mięk­kim ru­chem prze­pusz­cza­jąc pchnię­cia pod pa­chą. Zła­pał har­pun tuż za gro­tem, zła­mał drzew­ce i wbił zę­ba­te ostrze w gar­dło męż­czy­zny.

Na­wet nie zer­k­nął na upa­da­ją­ce­go tru­pa.

Dwój­ka po­zo­sta­łych na­past­ni­ków wrza­snę­ła jed­nym gło­sem, jed­nym ru­chem unio­sła broń i jed­no­cze­śnie ci­snę­ła w jego pierś. Pa­trzył spo­koj­nie, jak oba har­pu­ny pły­ną ku nie­mu przez po­wie­trze: drzew­ca lek­ko wi­bro­wa­ły, gro­ty, po­kry­te rdzą i krwa­wy­mi za­cie­ka­mi, cią­gnę­ły za sobą bla­de smu­gi. Tą bro­nią mor­do­wa­no, a du­chy za­bi­tych wciąż le­pi­ły się do że­la­za.

Zro­bił krok w lewo, zła­pał nad­la­tu­ją­cy har­pun za śro­dek drzew­ca, okrę­cił się na pię­cie i po­słał go do wła­ści­cie­la. Ostrze po­mknę­ło z po­wro­tem z siłą więk­szą, niż nadał­by mu ją ob­lęż­ni­czy skor­pion, ude­rzy­ło męż­czy­znę w pierś i rzu­ci­ło nim o ścia­nę cha­ty. Był mar­twy, za­nim grot przy­szpi­lił jego cia­ło do drew­na.

Ostat­ni ata­ku­ją­cy za­marł z dło­nią na rę­ko­je­ści na wpół wy­cią­gnię­te­go noża. Alt­sin prze­żył już coś ta­kie­go, daw­no temu, gdy pe­wien rzecz­ny pół­bóg pró­bo­wał się do­wie­dzieć, z kim ma do czy­nie­nia. Wte­dy czuł się, jak­by opę­ta­ła go ja­kaś siła, te­raz jed­nak było to dla nie­go tak na­tu­ral­ne, jak kie­dyś wkła­da­nie ręki w nie­za­wią­za­ną sa­kiew­kę.