Выбрать главу

— Dla­cze­go nie ode­szli­ście stąd, gdy stat­ki nie przy­pły­nę­ły?

— Jak? Czym? Pie­szo przez Lo­har­ry? Bez je­dze­nia? Bez…

— Sa­nia­mi. Oni mie­li psy. Sześć psów. Lu­dzie nie mogą się ży­wić sa­mym wie­lo­ry­bim sa­dłem, ale psy tak. Oni zresz­tą też by mo­gli. Pro­si­li tyl­ko o po­moc.

Twarz męż­czy­zny zmie­ni­ła się w ma­skę fu­rii.

— To na­sze. Na­sze! Mie­li­śmy pil­no­wać! Nie od­da­wać! Nie dać! Na­sze! Nie ich!

Nie mó­wił już, tyl­ko wy­szcze­ki­wał sło­wa, pry­ska­jąc śli­ną na wszyst­kie stro­ny.

Alt­sin spoj­rzał mu w oczy, a wrza­ski umil­kły, jak­by zwią­za­ne­mu ktoś za­dzierz­gnął na szyi wi­siel­czą pę­tlę.

— Było ich dwóch. Je­dy­ni ze szcze­pu, któ­rzy mie­li dość sił, by wy­ru­szyć po po­moc. Za­bra­li te psy, któ­re jesz­cze mo­gły cią­gnąć sa­nie, i po­je­cha­li na za­chód, skąd co roku przy­cho­dzi­ła wio­sna. Do­tar­li aż tu. Mie­li­ście wszyst­ko, by ich oca­lić. Dość wie­lo­ry­bie­go sa­dła, by na­kar­mić całą wio­skę. Nie chcie­li wa­szych fu­ter ani skór, mo­gli na­wet za­pła­cić za ten tłuszcz wła­sny­mi. A wy…

— Jak­by­śmy od­da­li to tym zwie­rzę­tom, przy­cho­dzi­li­by co roku. I by­ło­by ich wię­cej i wię­cej. To nie lu­dzie. To be­stie. Po­patrz na nich. Po­patrz.

Alt­sin po raz ko­lej­ny zer­k­nął na to, co wi­sia­ło pod po­wa­łą. Dwa cia­ła, pra­wie ludz­kie, choć od lu­dzi niż­sze i szer­sze w ba­rach, ob­dar­te do naga, jak­by to mia­ło uła­twić ich… ob­rób­kę. Obaj ahe­ro­wie zo­sta­li fa­cho­wo wy­pa­tro­sze­ni i czę­ścio­wo oskó­ro­wa­ni. Z ud i po­ślad­ków wy­cię­to im sze­ro­kie i dłu­gie pasy mię­sa. Choć praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie­wie­le tego mię­sa na nich było. Ich twa­rze, z wiel­ki­mi wa­ła­mi na­docz­ny­mi i kła­mi wy­sta­ją­cy­mi z dol­nych szczęk, były za­ska­ku­ją­co spo­koj­ne jak na to, co ich spo­tka­ło.

— Wi­dzisz? Patrz. Nie lu­dzie. Ludz­kie­go mię­sa bym nie tknął, przy­się­gam, ale oni? Zwie­rzę­ta. Zwie­rzę­ta się za­bi­ja, a nie kar­mi wła­sną krwa­wi­cą.

— Na­gle za­czą­łeś mó­wić ład­ny­mi, peł­ny­mi zda­nia­mi? Mie­li psy, ofia­ro­wa­li je wam w za­mian za ten tłuszcz. Mo­gli­ście za­brać sa­nie i zwie­rzę­ta i po­je­chać wzdłuż wy­brze­ża naj­pierw na za­chód, po­tem na po­łu­dnie. Z do­brze od­kar­mio­ny­mi psa­mi w osiem, może dzie­sięć dni by­li­by­ście wśród lu­dzi.

— A oni co? Oni co? Za­bra­li­by część zdo­by­czy i po­szli do swo­ich, a po­tem co? Nie wró­ci­li­by po resz­tę? To na­sze. Na­sze! Nie tych zwie­rząt! Nie ich!!!

— Więc uwię­zi­li­ście tę dwój­kę, za­bi­li­ście i zje­dli­ście ich psy, ale były chu­de, więc nie star­czy­ły na dłu­go. A po­tem to? — Wska­zał na cia­ła.

— Sami umar­li. Sami. Na­sze noże nie ode­bra­ły im ży­cia.

Alt­sin zgo­dził się, ki­wa­jąc ze smut­kiem gło­wą.

— To praw­da. Sami umar­li. Wy tyl­ko okra­dli­ście ich z fu­ter, zwią­za­li­ście i zo­sta­wi­li­ście na­gich na dwo­rze. Więc umar­li sami.

Wy­szedł z cha­ty. Zim­no. Da­le­ko na wscho­dzie, gdzieś za Wiel­kim Grzbie­tem An­sar Kir­reh, czuł… coś. Dzie­li­ły go od tego miej­sca jesz­cze set­ki mil, więc wra­że­nie było ta­kie, jak­by ką­tem oka do­strze­gał pro­mień księ­ży­ca wpa­da­ją­cy przez szpa­rę w okien­ni­cach, ale… do li­cha, da­wał radę to wy­czuć. Z ta­kiej od­le­gło­ści! I stam­tąd wła­śnie, z miej­sca, o któ­re­go spraw­dze­nie pro­sił Oum pro­mie­nio­wa­ła też na świat lo­do­wa fu­ria, któ­rej od­pry­ski na­wet tu­taj zmie­nia­ły pory roku.

Pani Lodu się wście­ka­ła.

Wró­cił i przy­kląkł nad zwią­za­nym męż­czy­zną. Ten wy­krę­cił gło­wę i po­słał mu za­ska­ku­ją­co przy­tom­ne spoj­rze­nie.

— Za­bi­jesz mnie?

— Tak.

— Bo co? Bo za­bi­łem te zwie­rzę­ta? Bo nie chcia­łem im od­dać co moje?

— Nie. Nie dla­te­go. Dla­te­go, że je­śli cię nie za­bi­ję, nie będę mógł w nocy spać. Bo bę­dzie mnie drę­czyć po­czu­cie, że nie zro­bi­łem wszyst­kie­go jak na­le­ży. Bo albo na świe­cie bę­dzie tro­chę, ociu­pin­kę spra­wie­dli­wo­ści, albo niech ten świat tra­fia szlag.

— Spra­wie­dli­wość? To jest spra­wie­dli­wość?

Alt­sin spoj­rzał na nie­go z góry i uśmiech­nął się sa­my­mi ką­ci­ka­mi ust.

— Nie wy­ma­gaj ode mnie zbyt wie­le. Uczy­łem się jej, krad­nąc i za­bi­ja­jąc w por­to­wych za­uł­kach.

Przy­ci­snął gło­wę męż­czy­zny do po­sadz­ki i szyb­kim ru­chem na­kre­ślił na jego czo­le znak Zła­ma­ne­go Mie­cza. Moc po­pły­nę­ła przez cia­ło więź­nia wiel­ką, nie­po­wstrzy­ma­ną stru­gą. Ten za­skom­lał, czu­jąc, jak go­rą­co wy­peł­nia jego człon­ki, jak ogień za­czy­na bu­zo­wać w ży­łach. A w chwi­li, gdy jego wło­sy za­skwier­cza­ły i zwę­gli­ły się, a skó­ra za­czę­ła dy­mić – za­wył.

Moc wy­bu­chła i ukształ­to­wa­ła się w por­tal o śred­ni­cy pię­ciu stóp, cia­ło męż­czy­zny zaś roz­pa­dło się w proch.

Alt­sin wszedł w przej­ście, wie­dząc, że wła­śnie oszczę­dził so­bie przy­naj­mniej dwu­stu mil dro­gi przez góry. Za­my­ka­ją­ce się ma­gicz­ne wro­ta rzy­gnę­ły ogniem na izbę, a drew­nia­ne ścia­ny mo­men­tal­nie za­dy­mi­ły się i za­pło­nę­ły.

Przez kil­ka go­dzin ogień tań­czył po ca­łej opu­sto­sza­łej osa­dzie.

Rozdział 1

Mia­sto omdle­wa­ło w uści­sku go­rą­ca. Ca­ły­mi dnia­mi słoń­ce wy­pra­ża­ło uli­ce z za­cie­kło­ścią ko­wa­la roz­grze­wa­ją­ce­go w pa­le­ni­sku opor­ny ka­wał że­la­za, no­ca­mi zaś na­grza­ne ka­mie­nie i ce­gły od­da­wa­ły cie­pło, jak­by drwiąc so­bie z mo­dłów miesz­kań­ców tę­sk­nią­cych do odro­bi­ny chło­du. I choć zgod­nie z ka­len­da­rzem, a tak­że śle­dzo­ny­mi przez astro­lo­gów i ma­gów ob­ro­ta­mi gwiazd na nie­bie, była do­pie­ro po­ło­wa wio­sny, upa­ły ani my­śla­ły ze­lżeć.

Po­dob­no szczę­śli­wi po­sia­da­cze piw­nic prze­no­si­li do nich łóż­ka, bo tyl­ko kil­ka­na­ście stóp pod zie­mią moż­na było zna­leźć odro­bi­nę wy­tchnie­nia od wszech­obec­nej spie­ko­ty.

Nie­któ­rzy star­cy ga­da­li, że jak się­ga­ją pa­mię­cią, nie było tak go­rą­cej wio­sny. Taka wio­sna, mó­wi­li, taka wio­sna zwia­stu­je nie­za­do­wo­le­nie Mat­ki, woj­ny, za­ra­zy, po­ża­ry, po­wo­dzie, głód i po­mór by­dła. Cie­ka­we cza­sy nad­cho­dzą, mam­ro­ta­li, cie­ka­we.

Jed­nak­że star­ców tych mało kto słu­chał, bo dla nich każ­da pora roku była naj­go­ręt­sza albo naj­zim­niej­sza, albo naj­bar­dziej dżdży­sta, i każ­da zwia­sto­wa­ła jak nie ko­niec świa­ta, to przy­naj­mniej wyż­sze po­dat­ki czy bo­le­śniej­sze za­par­cia. Cza­sem sta­rość spo­glą­da na świat przez ka­wa­łek szkieł­ka wy­do­by­ty z kupy łaj­na i nie ma spo­so­bu, by temu za­ra­dzić.

Tym­cza­sem nie­za­leż­nie od ta­kie­go ga­da­nia upał trzy­mał mia­sto w spo­co­nej, lep­kiej i od­bie­ra­ją­cej siły gar­ści.