Выбрать главу

W po­łu­dnie wszel­ki ruch na uli­cach za­mie­rał, pu­sto­sza­ły chod­ni­ki, prze­kup­nie za­my­ka­li stra­ga­ny, ła­wecz­ki przed wi­niar­nia­mi pra­ży­ły się w słoń­cu, z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jąc go­ści. Ży­cie prze­no­si­ło się w po­bli­że fon­tann, stud­ni i ujęć akwe­duk­tów, gdzie chla­pa­no się, ob­le­wa­no wodą, a na­wet pró­bo­wa­no pły­wać, bo do­sta­nie się do któ­rejś z miej­skich łaź­ni wy­ma­ga­ło albo re­zer­wo­wa­nia miej­sca z kil­ku­dnio­wym wy­prze­dze­niem, albo kie­sy peł­nej zło­ta.

Przy­bysz z od­le­głych stron, prze­nie­sio­ny na­gle na te uli­ce ja­kąś ma­gicz­ną sztucz­ką, mógł­by po­my­śleć, że zna­lazł się w jed­nej z tych le­gen­dar­nych me­tro­po­lii z Da­le­kie­go Po­łu­dnia, gdzie słoń­ce wy­żej wspi­na się na nie­bo­skłon, wszy­scy no­szą je­dwa­bie, bez­cen­ne przy­pra­wy za­ście­la­ją zie­mię, a śnia­do­skó­re pięk­no­ści prze­cha­dza­ją się w to­wa­rzy­stwie nie­wol­ni­ków ka­stra­tów. Nie uwie­rzył­by, że znaj­du­je się w Me­ekha­nie, tym Me­ekha­nie, Mie­ście Miast, Ser­cu Im­pe­rium, Kwie­cie na Krze­mien­nej Ko­ro­nie, Pierw­szym Słu­pie Mi­lo­wym. No, chy­ba że straż miej­ska do­rwa­ła­by go za włó­czę­go­stwo i bez­praw­ne uży­cie ma­gii te­le­por­ta­cyj­nej i prze­kli­na­jąc w naj­czyst­szym me­ekhu, po­gna­ła do lo­chu.

Co było mało praw­do­po­dob­ne, bo w po­łu­dnie na­wet straż­ni­ków trud­no spo­tkać na uli­cach. Za­pew­ne szu­ka­li ochło­dy przy ja­kiejś fon­tan­nie.

Spo­co­ny męż­czy­zna, kuś­ty­ka­ją­cy ko­ry­ta­rzem ce­sar­skie­go pa­ła­cu, prze­ko­nał się o tym na wła­snej skó­rze. Por­tal wy­rzu­cił go na środ­ku uli­cy, po czym – mlasz­cząc i wy­da­jąc sy­czą­co-bul­go­czą­ce dźwię­ki – znikł. I pies z ku­la­wą nogą nie za­in­te­re­so­wał się tym wy­da­rze­niem. Nie żeby ma­gicz­ne przej­ście otwie­ra­ją­ce się na uli­cy było w sto­li­cy czymś nie­zwy­kłym, wszyst­kie waż­niej­sze gil­die i sto­wa­rzy­sze­nia ma­gów mia­ły tu swo­je przed­sta­wi­ciel­stwa, no i rzecz ja­sna ar­mia, służ­ba dy­plo­ma­tycz­na, a na­wet bo­ga­te ce­chy ku­piec­kie chęt­nie ko­rzy­sta­ły z moż­li­wo­ści szyb­kie­go trans­por­to­wa­nia lu­dzi i wie­ści, ale wła­śnie z tego po­wo­du pod­ję­to od­po­wied­nie środ­ki za­rad­cze.

Od z górą stu lat Tar­cza loh-Hew­le­na dzia­ła­ła bez za­rzu­tu. Dzie­siąt­ki po­tęż­nych amu­le­tów – na­sy­co­nych Mocą aspek­tów za­kłó­ca­ją­cych dzia­ła­nie ma­gicz­nych por­ta­li, ta­kich jak Mroź­ny Ca­łus, Psi Nos czy Cierń – spra­wia­ły, że w pro­mie­niu dwóch mil od cen­trum mia­sta żad­na te­le­por­ta­cja nie mo­gła się udać z da­ją­cym się prze­wi­dzieć mar­gi­ne­sem bez­pie­czeń­stwa. A dla ma­gów pró­bu­ją­cych otwo­rzyć przej­ście bez­po­śred­nio do któ­re­goś z ce­sar­skich pa­ła­ców ja­wi­ły się one po­noć jako bez­den­na, lo­do­wa głę­bia, w któ­rej nie dało się usta­lić po­ło­że­nia żad­ne­go ko­ry­ta­rza czy kom­na­ty.

W świe­cie, gdzie prze­cięt­ny cza­ro­dziej z od­po­wied­nim aspek­tem po­tra­fił otwo­rzyć por­tal, nie oszczę­dza­no na bez­pie­czeń­stwie ce­sa­rza i dwo­ru.

Nie­wiel­ka była to po­cie­cha dla wę­drow­ca, któ­re­go por­tal wy­rzu­cił dwie mile od celu i któ­ry ostat­nie pół go­dzi­ny wlókł się roz­grza­ny­mi ni­czym wnę­trze pie­ca uli­ca­mi, by po do­tar­ciu do bra­my w mu­rze ota­cza­ją­cym pa­ła­co­wy ogród i po oka­za­niu Im­pe­rial­nej Pie­czę­ci mu­sieć cze­kać, aż ja­kiś ka­pi­tan służ­bi­sta z gwar­dii po­twier­dzi, z kim ma do czy­nie­nia.

W tam­tej chwi­li Gen­trell-kan-Owar udu­sił­by dra­nia go­ły­mi rę­ka­mi, choć z dru­giej stro­ny sam ka­zał­by ofi­ce­ra po­wie­sić, gdy­by ten za­nie­dbał środ­ki ostroż­no­ści. Są za­sa­dy, któ­re obo­wią­zu­ją każ­de­go, a na do­da­tek Szczu­rza Nora była od­po­wie­dzial­na za usta­no­wie­nie więk­szo­ści z nich.

Wresz­cie po­zwo­lo­no mu wejść do opu­sto­sza­łe­go ogro­du i skie­ro­wa­no do le­we­go skrzy­dła bu­dyn­ku. Za­sta­na­wiał się, dla­cze­go z trzech re­zy­den­cji ce­sa­rza w Mie­ście wy­bra­no wła­śnie tę. Nie pa­łac Ka­lia­he, głów­ną sie­dzi­bę rodu ber-Ar­lens, słu­żą­cą jako cen­trum wła­dzy od prze­szło dwu­stu lat, ani nie skrzą­cą się bia­łym mar­mu­rem trzy­stu­po­ko­jo­wą aber­ra­cję ar­chi­tek­to­nicz­ną zna­ną jako Son­we­ria, oto­czo­ną li­czą­cym kil­ka­set akrów ogro­dem. Za­miast tego spo­tka­nie mia­ło się od­być w Me­na­ner, zwa­nym ofi­cjal­nie, choć nie­co na wy­rost, Pa­ła­cem Me­na­ner­skim.

Bu­dy­nek znaj­do­wał się w naj­star­szej czę­ści mia­sta, pa­mię­ta­ją­cej po­cząt­ki Im­pe­rium. Zbu­do­wa­no go za­raz po od­bi­ciu tych ziem z rąk kul­tu Re­agwy­ra, gdy mło­de pań­stwo, nie­mo­gą­ce się jesz­cze zde­cy­do­wać: czy chce iść na woj­nę z resz­tą kon­ty­nen­tu, czy też za­do­wo­li się tym, co już ma, pró­bo­wa­ło tyl­ko umoc­nić swo­je gra­ni­ce. Ta część me­tro­po­lii no­si­ła na­zwę Krze­mien­nej Dziel­ni­cy i nie była to na­zwa nada­na na wy­rost. Tu­tej­sze ulicz­ki były wą­skie, krę­te i ła­twe do za­ba­ry­ka­do­wa­nia, ka­mie­ni­ce mia­ły po­tęż­ne mury strze­żo­ne przez cięż­kie drzwi i wą­skie okna, a stro­me da­chy po­kry­te sza­rym łup­kiem gwa­ran­to­wa­ły, że rzu­co­na na nie po­chod­nia spad­nie i sko­na w rynsz­to­ku.

Me­na­ner był ser­cem tej dziel­ni­cy, star­szym bra­tem każ­dej z ka­mie­nic, wy­ra­sta­ją­cym po­nad nie dwie­ma wie­ża­mi wzno­szą­cy­mi się dum­nie w nie­bo. To były praw­dzi­we obron­ne stoł­py z blan­ka­mi i ukry­tym za nimi chod­ni­kiem strze­lec­kim, skąd dało się pro­wa­dzić ostrzał na wszyst­kie stro­ny. A trzy­sta jar­dów „ogro­du” do­oko­ła, w któ­rym nie ro­sło nic więk­sze­go niż mlecz, gwa­ran­to­wa­ło, że łucz­ni­cy nie będą się mu­sie­li kło­po­tać z wy­bie­ra­niem celu.

Te trzy­sta jar­dów dało kan-Owa­ro­wi w kość rów­nie moc­no jak roz­grza­ny bruk mia­sta. Za to gdy, po ko­lej­nej kon­tro­li, zna­lazł się wresz­cie w środ­ku, za­czął po­dej­rze­wać, dla­cze­go spo­tka­nie wy­zna­czo­no wła­śnie tu­taj.

Gru­be na trzy sto­py mury kry­ły wnę­trze chłod­ne ni­czym pra­sta­ry gro­bo­wiec. Gdy tyl­ko zna­lazł się za drzwia­mi, mil­czą­cy słu­ga po­dał mu misę z per­fu­mo­wa­ną wodą i płó­cien­ny ręcz­nik do otar­cia, a gdy Szczur się od­świe­żał, na­peł­nił kie­lich wi­nem o za­pa­chu po­ma­rań­czy i po­sta­wił na sto­li­ku obok drzwi. A po­tem skło­nił się ni­sko i po­wie­dział głę­bo­ko mo­du­lo­wa­nym, dźwięcz­nym gło­sem z ak­cen­tem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla cen­tral­nych pro­win­cji:

— Spo­tka­nie od­bę­dzie się w Sali Pa­rad­nej. Pro­szę za mną.

Gen­trell zer­k­nął na nie­go, pró­bu­jąc wy­ba­dać, czy do­sta­nie jesz­cze ja­kąś wska­zów­kę. Ce­sar­ską służ­bą za­rzą­dzał, i to że­la­zną ręką, Ma­wi­lo Va­ne­sa­res, zwa­ny Brą­zo­wym Klucz­ni­kiem. Ma­wi­lo po­cho­dził z jed­nej ze wschod­nich pro­win­cji, a ce­sarz po­dob­no oso­bi­ście oca­lił mu ży­cie w cza­sie Bi­twy o Me­ekhan, zy­sku­jąc w za­mian jego cał­ko­wi­te i bez­względ­ne od­da­nie. I to wła­śnie Va­ne­sa­res zde­cy­do­wał, że nikt, ani Nora, ani Psiar­nia, ani służ­ba dy­plo­ma­tycz­na czy Rada Pierw­szych, nie ma pra­wa umiesz­czać na dwo­rze żad­nych agen­tów. Ce­sar­ska ro­dzi­na nie pad­nie ofia­rą wo­je­nek i prze­py­cha­nek o wła­dzę, stwier­dził, a po­nie­waż ce­sarz po­parł jego zda­nie, było po dys­ku­sji.