Выбрать главу

Opierając się na lasce, szedł z dworu do Västergärden. Właściwie nie potrzebował laski. Kondycję, jak sam uważał, miał jak dwudziestolatek, ale tak było elegancko. Nosił się tak, bo laska i kapelusz nadawały mu wygląd właściciela ziemskiego.

Było mu przykro, że Gabriel z każdym rokiem oddala się od niego. Wiedział, że uważa, iż ojciec faworyzuje Johannesa i, prawdę mówiąc, tak było. Obcowanie z Johannesem było o wiele prostsze. Jego urok i otwartość pozwalały traktować go z lekkim pobłażaniem. Dzięki temu Ephraim czuł się jak prawdziwy patriarcha. Johannesowi mógł ostro zwrócić uwagę. Czuł się wtedy potrzebny. Mógł dopilnować, by syn całkiem nie zszedł na manowce, zważywszy, ile kobiet się za nim uganiało. Gabriel był zupełnie inny. Na ojca spoglądał z pogardą. Ephraim traktował go chłodno i z góry, choć wiedział, że w dużej mierze sam jest sobie winien. Johannes podskakiwał z radości, gdy Ephraim odprawiał nabożeństwa i wykorzystywał obecność chłopców, natomiast Gabriel kulił się, jakby chciał zniknąć. Ephraim widział to, ale przecież wszystko, co robił, robił dla ich dobra. Po śmierci Ragnhild dzięki jego potoczystej wymowie i urokowi osobistemu mieli co włożyć do ust i na grzbiet. Szczęśliwy los zrządził, że ta wariatka wdowa Dybling zapisała im cały majątek. Gabriel mógłby to wziąć pod uwagę, zamiast wyrzucać ojcu, że miał okropne dzieciństwo. Faktem jest, że gdyby nie majstersztyk polegający na wykorzystywaniu synów podczas nabożeństw, nigdy nie osiągnęliby tego, co dziś mają. Nikt nie potrafił się oprzeć dwóm uroczym chłopczykom, którzy dzięki boskiej opatrzności posiedli dar uzdrawiania chorych i ułomnych. Dar chłopców w połączeniu z charyzmą i elokwencją Ephraima sprawił, że zostawili w tyle konkurencję. Ephraima bawiła własna ogromna sława wśród wyznawców Wolnych Kościołów. Mile łechtało go również przezwisko – Kaznodzieja – pod którym był powszechnie znany, niezależnie od intencji tego, kto je wymyślił.

Był zaskoczony, gdy Johannes zaczął rozpaczać, że utracił moc uzdrawiania. Ephraim po prostu postanowił skończyć z tym oszustwem. Gabriel przyjął to z wielką ulgą, ale Johannes był w głębokiej rozpaczy. Ephraim chciał im powiedzieć, że wszystko to było blagą, że chorzy, których rzekomo uzdrawiali, w rzeczywistości byli całkiem zdrowi, że zapłacił im za udział w przedstawieniu. Z biegiem lat wahał się coraz bardziej, bo Johannes był taki wrażliwy. Właśnie dlatego Ephraima martwiła cała ta sprawa z policją. Bał się, jak Johannes to zniesie, bo był znacznie delikatniejszy, niż można by sądzić. Stąd i ten pomysł, żeby pójść do Västergärden i chwilę porozmawiać z synem. Dowiedzieć się, jak sobie radzi.

Po twarzy Ephraima przemknął uśmiech. Tydzień temu wrócił ze szpitala Jacob i godzinami przesiadywał u dziadka. Ephraim kochał wnuka. Uratował mu życie, co na zawsze połączyło ich szczególnymi więzami. Ale nie był przecież naiwny. Gabriel mógł wierzyć, że Jacob jest jego synem, ale Ephraim wiedział. Z oczu Johannesa czytał, że Jacob jest jego synem. Nie będzie się wtrącać. Na starość chłopiec stał się jego oczkiem w głowie. Kochał również Roberta i Johana, ale byli jeszcze za mali. Najbardziej lubił u Jacoba jego mądre uwagi, a szczególnie to, jak słuchał opowieści dziadka. Uwielbiał słuchać o tym, jak Gabriel i Johannes byli mali i jak jeździł z nimi po kraju. Nazywał to opowieściami o uzdrawianiu. Za każdym razem, gdy przychodził w odwiedziny, prosił: Dziadku, opowiedz o uzdrawianiu, i Ephraim chętnie wracał do dawnych dziejów. Dobrze się wtedy bawił. I cóż to szkodzi, że przy okazji nieco koloryzował. Miał zwyczaj kończyć opowiadanie teatralną pauzą i kościstym palcem wskazywać na Jacoba, mówiąc: I ty, Jacobie, również posiadłeś ten dar. Tkwi w tobie gdzieś głęboko i czeka na odpowiednią chwilę. Chłopiec siedział u jego stóp z wytrzeszczonymi oczami i otwartą buzią. Ephraim uwielbiał, gdy wnuk słuchał jak urzeczony.

Zapukał do drzwi. Nikt nie otworzył. Cisza. Chyba nie ma ani Solveig, ani chłopców, bo zazwyczaj było ich słychać już z odległości paru kilometrów. Jakiś dźwięk doszedł go ze stodoły. Poszedł tam zajrzeć. Johannes majstrował przy żniwiarce i nie zauważył ojca, dopóki nie stanął obok. Drgnął.

– Widzę, że masz sporo pracy?

– Jak to w gospodarstwie.

– Słyszałem, że znów byłeś na policji – powiedział Ephraim. Miał zwyczaj mówić wprost.

– Tak – odparł krótko Johannes.

– Czego znów chcieli?

– Znowu chodziło o zeznanie Gabriela, rzecz jasna. – Johannes nadal majstrował przy żniwiarce i nie patrzył na ojca.

– Wiesz, że Gabriel wcale nie chce ci zaszkodzić.

– Wiem. On już taki jest, ale na jedno wychodzi.

– To prawda. – Ephraim kołysał się lekko na piętach, nie wiedząc, co dalej. – To wspaniale, że Jacob wyzdrowiał, prawda? – powiedział, szukając neutralnego tematu.

Johannes uśmiechnął się szeroko.

– Cudownie. Jakby nigdy nie chorował. – Wyprostował się i spojrzał ojcu w oczy. – Jestem ci dozgonnie wdzięczny, ojcze.

Ephraim skinął głową i z zadowoleniem pogładził wąsy. Johannes mówił z pewnym wahaniem:

– Gdybyś nie uratował Jacoba, sądzisz, że… – przerwał i, jakby bojąc się, że się rozmyśli, wyrzucił z siebie: – Myślisz, że odnalazłbym w sobie dar uzdrawiania? Czy sądzisz, że mógłbym uzdrowić Jacoba?

Ephraim ze zdumienia zrobił krok w tył. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że iluzja, którą stworzył, żyła własnym życiem. Żal i poczucie winy sprawiły, że się rozgniewał i powiedział ostro:

Synu, co ty za głupstwa wygadujesz! Miałem nadzieję, że wcześniej czy później wydoroślejesz na tyle, żeby zrozumieć całą prawdę, że nie będę musiał wykładać kawy na ławę! Przecież to od początku do końca było oszustwo! Nikt z tych, których z Gabrielem uzdrowiliście – palcami zrobił znak cudzysłowu – w rzeczywistości nie był chory. Zapłaciłem im za to! Osobiście! – wykrzyczał, pryskając śliną. W tym momencie zaczął się zastanawiać, co też zrobił takiego, że Johannes jest blady jak ściana. Zachwiał się, jakby był pijany. Ephraim pomyślał, że ma jakiś atak. Wtedy Johannes wyszeptał:

– Niepotrzebnie zabiłem te dziewczyny.

Ephraim był przerażony. Ogarnęła go rozpacz i poczucie winy. Poczuł, że zapada się w czarną otchłań. Musiał wyładować swój ból. Zamierzył się i z całej siły uderzył Johannesa pięścią w szczękę. Jak na zwolnionym filmie zobaczył, że Johannes z wyrazem zdziwienia na twarzy pada do tyłu i głucho uderza głową o żniwiarkę. Z przerażeniem patrzył na syna: leżał bez ruchu na ziemi. Padł na kolana i rozpaczliwie szukał tętna. Nic. Przyłożył ucho do jego ust w nadziei, że oddycha. Nadal nic. Zdał sobie sprawę, że Johannes nie żyje. Poniósł śmierć z ręki własnego ojca.

W pierwszym odruchu chciał biec po pomoc. Potem górę wziął instynkt samozachowawczy. Ephraim Hult był człowiekiem, który z każdej sytuacji wychodzi bez szwanku. Jeśli wezwie pomoc, będzie musiał wyjaśnić, dlaczego uderzył Johannesa, a tego w żadnym wypadku nie może ujawnić. Dziewczyny nie żyją, teraz także Johannes nie żyje. W sensie biblijnym sprawiedliwości stało się zadość. Nie chciał spędzić reszty życia w więzieniu. Dostateczną karą miała być świadomość, mająca mu towarzyszyć do końca życia: że własnymi rękami zabił syna. Postanowił zatuszować zbrodnię. Na szczęście byli tacy, od których za rozmaite przysługi mógł się domagać rewanżu.