– Więc powiedz, kto to był – rzekł spokojnie Rey – bo inaczej zawiśniesz, panie Burndy.
– To było w nocy i byłem już trochę wcięty. No wiesz, piłem w tawernie Stackpole'a. Wszystko działo się bardzo szybko, jak we śnie. Nie widziałem dokładnie jego twarzy, a przynajmniej nic nie pamiętam.
– Nie widział pan czy pan nie pamięta, panie Burndy?
Kasiarz przygryzł wargę.
– Jest jedna rzecz. On był jednym z was – przyznał niechętnie.
Rey czekał.
– Murzyn?
Czerwone oczy Burndy'ego płonęły. Wyglądał, jakby miał zaraz dostać apopleksji.
– Nie! Jankes. Weteran! – Próbował się uspokoić. – Żołnierz, siedział w pełnym rynsztunku, jakby był pod Gettysburgiem i wymachiwał flagą!
Bostońskie domy pomocy dla żołnierzy prowadzono nieoficjalnie, bez rozgłaszania, a informacje o nich podawali sobie z ust do ust weterani, którzy z nich korzystali. Większość domów rozdawała żołnierzom kosze z jedzeniem dwa lub trzy razy w tygodniu. Pół roku po zakończeniu wojny władze miejskie nie paliły się szczególnie do finansowania tych instytucji. Te lepsze, z reguły związane z Kościołem, ambitnie usiłowały wpływać na moralność byłych żołnierzy. Oprócz jedzenia i ubrań oferowały kazania i wsparcie duchowe.
Holmes i Lowell wzięli na siebie zadanie odwiedzenia wszystkich domów pomocy dla żołnierzy w południowej części miasta. Początkowo wciągnęli w to Pike'a, dorożkarza. Czekając na nich, Pike odgryzał kawałek marchewki, potem dawał jeden swym starym kobyłom, i tak na przemian, cały czas licząc, ile kęsów ludzkich i końskich razem złożyłoby się na przeciętną marchewkę. Nuda nie była warta zapłaty, jaką dostawał. Poza tym Pike, który nabrał sprytu dzięki pracy, czuł się nieswojo, słuchając wykrętów swoich pasażerów, gdy spytał, dlaczego jeżdżą od jednego domu do drugiego. Zatem Holmes i Lowell wynajęli jednokonną dorożkę, której koń i woźnica zasypiali za każdym razem, gdy pojazd się zatrzymywał.
Ostatni z domów, które mieli odwiedzić, wydawał się jednym z lepiej prowadzonych. Mieścił się w opuszczonej świątyni unitariańskiej, która była ofiarą długich walk z kongregacjonalistami. W domu tym weteranom zapewniano stoły, przy których mogli usiąść i zjeść gorący posiłek przynajmniej cztery razy w tygodniu. Kolacja skończyła się na krótko przed przyjazdem Lowella i Holmesa, żołnierze właśnie szli do kościoła.
– Tłoczno – skomentował Lowell, zaglądając do kaplicy, której ławki wypełniali szczelnie mężczyźni w niebieskich mundurach. – Usiądźmy w środku. Przynajmniej damy odpocząć nogom.
– Moim zdaniem nic tu po nas, Jamey. Może powinniśmy jechać do następnego domu.
– Ten był ostatni. Z listy Ropesa wynika, że jest jeszcze jeden, ale otwarty tylko w środy i niedziele.
Holmes ujrzał, że jeden z żołnierzy pcha na wózku przez dziedziniec kolegę z kikutem zamiast nogi. Żołnierz, choć był ledwie chłopcem, miał usta zapadnięte do wewnątrz – zęby wypadły mu z powodu szkorbutu. To było oblicze wojny, o którym nie pisano w raportach oficerów ani w relacjach prasowych.
– Jaki jest sens zmuszać do galopu zbitego konia, mój drogi Lowell? Nie jesteśmy Gedeonem, który obserwuje swój lud pijący wodę [68]. Na podstawie samej tylko obserwacji nic nie możemy powiedzieć. Nie znajdziemy Hamleta i Fausta, nie odkryjemy, co dobre, a co złe, szukając albuminy albo badając włókna pod mikroskopem. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powinniśmy znaleźć nowy sposób działania.
– To jest was już z Pikiem dwóch – stwierdził Lowell i ponuro pokręcił głową. – Ale razem odnajdziemy właściwą drogę. Na razie, Holmes, zdecydujmy, czy zostać tu, czy kazać woźnicy jechać do kolejnego domu.
– Wy jesteście nowi – wtrącił się jednooki żołnierz o wymizerowanej twarzy, ze skórą głęboko podziurawioną bliznami po ospie, i z czarną glinianą fajką sterczącą z ust.
Nie spodziewając się rozmowy z osobą trzecią, zaskoczeni, nie wiedzieli, co powiedzieć, i każdy potulnie czekał, aż odezwie się ten drugi. Mężczyzna miał na sobie pełny mundur, który wyglądał, jakby nie był prany od początku wojny.
Żołnierz przestąpił próg kościoła i obejrzał się tylko na chwilę, by rzec z urazą w głosie:
– Przepraszam bardzo. Myślałem po prostu, że przyszliście tu, chłopcy, posłuchać czegoś o Dantem.
Przez chwilę Lowell i Holmes nie zareagowali. Obaj byli pewni, że musieli się przesłyszeć.
– Zaczekaj! – krzyknął Lowell. Był tak przejęty, że trudno go było zrozumieć.
Dwaj poeci wpadli do kaplicy, w której panował półmrok. Ich oczom ukazał się tłum umundurowanych postaci, wśród których zniknął jednooki weteran.
– Siadać! – krzyknął ktoś ze złością przez złożone dłonie.
Holmes i Lowell zaczęli po omacku szukać sobie miejsca i usadowili się w osobnym, bocznym rzędzie ławek. Wyciągali rozpaczliwie szyje, poszukując w tłumie znajomej twarzy. Holmes obserwował wejście, na wypadek gdyby żołnierz próbował uciec. Lowell lustrował wzrokiem mroczne spojrzenia i nieruchome oblicza wypełniające kaplicę, by ostatecznie dostrzec dziobatą. ' twarz ich rozmówcy.
– Znalazłem go – wyszeptał. – Udało mi się, Wendell. Znalazłem go! Znalazłem naszego Lucyfera.
Holmes odwrócił się i wydyszał ze zniecierpliwieniem:
– Nie widzę go, Jamey!
Kilku żołnierzy gwałtownie uciszyło dwóch intruzów.
– Tam! – szepnął poirytowany Lowell. – Jeden, dwa… czwarty rząd od przodu!
– Gdzie?
– Tam!
– Dziękuję wam, moi drodzy przyjaciele, za ponowne zaproszenie mnie tutaj – przerwał im drżący głos, dobiegający z mównicy. – Nadeszła pora, abyście poznali kolejne kary Dantejskiego Piekła…
Lowell i Holmes natychmiast skierowali uwagę ku frontowi dusznej, ciemnej kaplicy. Patrzyli, jak ich przyjaciel, stary George Washington Greene, odkaszlnął słabo, poprawił się za mównicą i opuścił ręce na boki. Zgromadzenie trwało w napięciu i skupieniu, czekając niecierpliwie na chwilę przekroczenia bram inferna.
Część trzecia
15
– O pielgrzymi: przybądźcie zatem do ostatniego kręgu tego mrocznego więzienia, które musi poznać Dante, zstępując krętą drogą w otchłań, by uwolnić ludzkość od wszelkiego cierpienia! Gdyż właśnie tego pragnie; los samego poety ma drugorzędne znaczenie. Jego podróż ma podźwignąć cały rodzaj ludzki. Wędrujemy zatem ramię w ramię od gorejących bram piekła aż po niebiańskie sfery, oczyszczając z grzechu nasze nieszczęsne dziewiętnaste stulecie!
George Washington Greene uniósł w górę ramiona i rozpostarł je szeroko nad niewielkim pulpitem, o który opierał swą wątłą pierś.
– Jak ogromnego zadania podjął się Dante, kiedy siedział w swej posępnej wieży w Weronie! Wciąż czuje gorzki smak wygnania. Jakże mam opisać dno wszechświata tym słabym, wątłym językiem? – myśli. – Jak mam wyśpiewać moją cudowną pieśń? – Lecz wie, że musi odkupić swoje miasto, odkupić swój naród, odkupić przyszłość i nas, którzy siedzimy tutaj, w tej zbudzonej na powrót kaplicy, pragnąc ożywić w Nowym Świecie ducha jego majestatycznego głosu. Tak: my też jesteśmy przez niego odkupieni! Poeta wie, że w każdym pokoleniu żyć będą nieliczni szczęśliwcy, zdolni zrozumieć i zobaczyć prawdę. Jego pióro płonie, a krew serdeczna jest jego jedynym atramentem. O Dante, któryś przyniósł światło! Radosne są głosy gór i sosen, co zawsze będą powtarzać twe pieśni!