Выбрать главу

Następny szeryf przebiegł obok niego, z przytroczonej do jego pasa krótkofalówki krzyczały jakieś zdenerwowane głosy. Zdyszany stróż prawa potrącił Jerseya, omal go nie przewracając. Jersey rzucił obrażonym tonem „przepraszam”. Szeryf popędził dalej w stronę schodów prowadzących na dach.

– Co się stało? – zapytała kobieta obok Jerseya.

Nie wiem – odrzekł zabójca. – Ale chyba coś niedobrego. Wymienili energiczne skinienia głową. Trzydzieści dwie sekundy później Jersey wyszedł głównymi drzwiami z budynku i spacerowym krokiem ruszył w dół College Street w stronę parku Bohaterów Wojny. Teraz, znalazłszy się na ostatniej prostej, znowu zaczął nucić. Nawet gdyby zatrzymał go jakiś policjant, to co by znalazł? Jersey nie miał przy sobie żadnej broni, żadnych śladów prochu strzelniczego na dłoniach czy ubraniu. Był tylko biznesmenem i mógł to udowodnić, przedstawiając odpowiednie dokumenty.

Jęk syren rozdarł powietrze. Providence nie było duże, a miejska policja miała główną siedzibę w centrum miasta. Gliniarze zaleją całą okolicę, blokady dróg były tylko kwestią czasu. Jersey przyśpieszył, lecz zachował spokój. Przewidujący klient, bez wątpienia obeznany z ruchem drogowym w śródmieściu, przysłał mu gościnną przepustkę na parking szkoły wzornictwa, który mieścił się po drugiej stronie ulicy. Policja będzie tu za dwie minuty. Jersey ulotni się w ciągu jednej.

Syreny wyły coraz głośniej. Jersey dotarł do małego parkingu u zbiegu College Street i South Main. Wyjął kluczyki do wypożyczonego niebieskiego samochodu. Otworzył drzwiczki, wrzucił aktówkę do środka i wsunął się na siedzenie kierowcy.

Zachować spokój. Luz blues. Nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi.

Przekręcił kluczyk w stacyjce. I wtedy usłyszał ciche „pstryk!”

Jedna zamrożona chwila w kontinuum czasu. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Ale przecież, przecież zasada podwójnej niewiadomej.

Nikt nie znał jego nazwiska. On nie znał zleceniodawców. W jaki sposób, jak…

Wtedy jego oczy powędrowały ku czerwonej przepustce wiszącej pod lusterkiem – jedynej gościnnej przepustce na małym parkingu dla dwudziestu samochodów.

Przewidujący klient…

Zachować spokój, pomyślał bezradnie. Luz blues. Nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi…

Iskra ze stacyjki uruchomiła elektryczny zapalnik w bombie domowej roboty. Wynajęty samochód wybuchł w czyste poranne powietrze.

Dziesięć ulic dalej, na Hope Street, elegancko ubrani goście modnej restauracji rue de pespoir – cieszącej się jeszcze większą sławą dzięki pisanej małą literą nazwie – podnieśli wzrok znad talerzy z dekadenckim śniadaniem, na które składały się przede wszystkim grube francuskie tosty. Siedząc w wygodnych krzesłach przy okrągłych stolikach, rozejrzeli się po bogatym wnętrzu utrzymanym w tonacji patyny, ciemnej zieleni, brązów i brudnej czerwieni. Wstrząs, mimo że lekki, nie mógł być złudzeniem. Nawet kelnerki przystanęły.

– Poczułaś to? – zapytała jedna z nich drugą.

Ludzie w modnej restauracji popatrzyli po sobie. Właśnie mieli przejść do porządku nad lekkim zakłóceniem, gdy w powietrzu rozbrzmiał przenikliwy jęk syren. Za oknami śmignęły dwa rozpędzone radiowozy. Zaraz potem przejechała karetka.

– Musiało się coś stać – odezwał się ktoś.

– Coś ważnego – zawtórował inny klient.

Trzy siedzące przy stoliku w rogu kobiety w końcu podniosły wzrok znad kubków aromatyzowanej herbaty. Dwie były starsze, jedna całkiem młoda. Wszystkie trzy wywołały małe zamieszanie, kiedy pojawiły się w drzwiach restauracji. Teraz popatrzyły na siebie, a potem równocześnie odwróciły wzrok.

– Zastanawiam się… – powiedziała jedna.

– To przestań – ucięła druga. Tylko tyle powiedziały.

Do momentu, gdy zjawiły się gliny.

GRIFFIN

Ósma trzydzieści jeden w poniedziałek rano. Detektyw policji stanowej Rhode Island sierżant Roan Griffin był już spóźniony na odprawę zaplanowaną na wpół do dziewiątej. Kiepska sprawa. Miał to być jego pierwszy dzień pracy od osiemnastu miesięcy. Powinien się zjawić w robocie na czas. Kurczę, powinien przyjść przed czasem i kwadrans po ósmej znaleźć się w kwaterze ogolony, świeży, w wyprasowanym garniturku. Salutując „Oto jestem, gotowy do służby”. A wtedy…?

– Witaj z powrotem – pozdrowiliby go. (Oby).

– Dzięki – odparłby. (Zapewne).

– Jak się czujesz? – zapytaliby. (Podejrzliwie).

– Dobrze – odrzekłby. (Nazbyt gorliwie).

O, kurwa. „Dobrze” naprawdę głupio brzmi. Za często się tak mówi, za rzadko szczerze. Powiedziałby, że dobrze, a oni zaczęliby mu się przyglądać, próbując czytać między wierszami. „Dobrze” to znaczy „gotowy do kolejnego śledztwa” czy „dobrze” na tyle, żeby ci powierzyć nabitą broń? Ciekawe pytanie.

Zabębnił palcami o kierownicę i spróbował jeszcze raz.

– Witaj z powrotem – powiedzieliby.

– Dobrze jest wrócić – on by odparł.

– Jak ci leci? – zapytaliby.

– Mój lęk nie odbiega od normalnych parametrów.

Nie. Nie ma mowy. Psychoanalityczna paplanina nawet jego przyprawiała o mdłości. Nie, ta odzywka jest wykluczona. Powinien był posłuchać rady ojca i wparować do komendy w koszulce z nadrukiem „Po prostu mi zazdrościcie, bo to ja słyszę głosy”.

Przynajmniej wszyscy mieliby ubaw.

Griffin pracował w policji stanowej od szesnastu lat. Zaczął od morderczego czteromiesięcznego szkolenia w ośrodku szkoleniowym, gdzie uczono go wszystkiego od ostrej jazdy samochodem podczas pościgu aż po walkę wręcz z oczami łzawiącymi od gazu pieprzowego. (Chcecie wiedzieć, co to ból? Gaz pieprzowy w oczach to ból. Chcecie wiedzieć, co to samokontrola? Dobrowolne podstawienie się do opryskania oczu gazem po raz drugi, oto samokontrola). Po szkoleniu Griffin spędził osiem lat w mundurze. Wspomagał stanowy budżet, wypisując odpowiednią liczbę mandatów za przekroczenie prędkości. Pomagał kierowcom zmieniać opony. Zjawiał się na miejscu wypadków, w których zbyt często ginęły dzieci. Potem awansował na detektywa, zaczynając od zbierania informacji w ważnej sprawie federalnej, podczas której zyskał reputację sumiennego i skutecznego. Później pracował nad praniem brudnych pieniędzy, nielegalnym handlem bronią, fałszerstwami dzieł sztuki i zabójstwami. Liczba przestępstw w Rhode Island nie jest duża, ale jak mawiają tutejsi detektywi, liczy się jakość.

Griffin był dobrym detektywem. Bystrym. Wytrwałym. Upartym. Czasami się wściekał. Czasami dowcipkował. Miał to we krwi. Jego dziadek był gliniarzem w Nowym Jorku. Ojciec służył jako szeryf w North Kingstown. Dwaj bracia byli teraz szeryfami stanowymi. Lata temu, gdy podczas górskiej wycieczki w New Hampshire Griffin poznał Cindy, kiedy spojrzał w jej oczy i na widok jej uśmiechu poczuł kłucie w dołku, zanim jeszcze się przedstawił i powiedział „cześć”, wybełkotał: „Jestem policjantem”. Na szczęście Cindy okazała zrozumienie.

Griffin był dobrym detektywem. Kumple lubili z nim pracować. Góra chętnie powierzała mu ważne sprawy. Media z sympatią śledziły jego karierę. Wystąpił w programie Dave’a Lettermana, gdy stan Rhode Island wygrał ogólnokrajowy konkurs na najlepszy mundur. Prowadził operację „Pinto”, podczas której zlikwidowano siatkę złodziei samochodów, co opisano na pierwszej stronie „Providence Journal”. Nawet został wyznaczony do gubernatorskiej komisji do spraw bezpieczeństwa. Prawdopodobnie dlatego, że odkąd wystąpił u Lettermana, staruszki zaczęły się domagać, aby właśnie on zdejmował z drzew ich zagubione kotki. (Gazeta nazwała go Detektywem Błękitne Oczy. O tak, ten napis z pewnością nadawał się na koszulkę).

Dwa i pół roku temu, gdy w Wakefield zaginęło trzecie dziecko, a sposób działania grasującego po okolicy zwyrodnialca stał się jasny, nikt nie miał wątpliwości, że to Griffin poprowadzi śledztwo. Wciąż pamiętał, jak się cieszył po zakończeniu odprawy. Pamiętał adrenalinę we krwi, natężenie mięśni, euforyczne poczucie, że oto zaczyna nową sprawę.