Выбрать главу

Fantastyczne, myślał Andre uszczęśliwiony. Nareszcie coś konkretnego, coś, co należało do Petry. Może to będzie właściwy trop?

Ostrożnie otworzył małą paczuszkę.

Wypadł z niej medalion.

Ten sam, którego tak poszukiwano.

Rzeczywiście, klejnocik wyglądał na kosztowny. W każdym razie wystarczająco kosztowny, by ktoś, kto niczego nie posiadał, gotów był o niego walczyć.

Ostrożnie, bardzo ostrożnie Andre próbował otworzyć spore serduszko ze złota. Musiało jednak być od dawna nie otwierane, stary zamek nie puszczał. Andre pociągnął mocniej. Na próżno. W końcu musiał podważyć kopertę medalionu czubkiem noża.

Włosy. Śliczny blond lok. Dziecinne włoski.

Na odwrocie wieczka zostały wygrawerowane jakieś litery. Andre podniósł medalion do światła, by lepiej widzieć.

Półgłosem odczytywał inskrypcję:

„Petra Eriksd. Nordlade Iezg”. Literki były małe, ozdobne.

Petra? 1829? To nie ta sama Petra, oczywiście, że nie. Ta urodziła się w roku 1980. To powszechny zwyczaj, że dziewczynkom nadaje się imię babki.

Ten, do kogo należał lok, musiał być w roku 1829 bardzo małym dzieckiem. I pochodził z dobrej rodziny, bo przecież nie każdy mógł posiadać taki medalion. Zatem właścicielką musiała być babka Petry ze strony matki, bo wszystko wskazuje na to, że to ona pochodziła z dobrej rodziny. Zaś ojciec tej babki, jak widać, miał na imię Erik. Erik Nordlade.

Nareszcie jakiś ślad i to, zdaje się, wyjątkowo dobry. Powinien powiadomić o tym swoją dobrowolną pomocnicę.

Ale że też Vanja nie poinformowała rodziny w Lipowej Alei o tych rzeczach! Zapomniała, oczywiście. Vanja zawsze miała tyle spraw na głowie. Teraz wiadomo, że to ów demon zajmował wszystkie jej myśli.

Znowu przypomniał sobie panią z magistratu. Rzeczywiście, niezwykła kobieta. Sprawia wrażenie surowej i nieprzystępnej, a w gruncie rzeczy jest niezwykle dobrym i uczynnym człowiekiem. Bardzo się cieszył, że ma w niej sojusznika. Potrzebował kogoś takiego w tym obcym mieście.

To głupie i żenujące, że nie zapytał wcześniej, jak się nazywa, dopiero teraz… Nette Mikalsrud… Powinien przedyskutować z nią wiele spraw. Może nawet jeszcze tego wieczora.

Tylko czy mógł naruszać spokój jej prywatnego życia?

A zresztą on też nie miał czasu. Kiedy upora się ze sprawami, które miał dzisiaj załatwić, powinien przeczytać ów rękopis, który należał do Petry. Nie sądził, że akurat ta historia może mieć jakieś specjalne znaczenie, ale interesowało go wszystko, co w jakiś sposób dotyczyło nieszczęsnej dziewczyny. Tak niewiele znalazł faktów, na których mógł się oprzeć.

Przede wszystkim jednak chciał odwiedzić osławiony przytułek.

Nette Mikalsrud siedziała w swoim biurze pogrążona w myślach. Na szczęście nie pojawił się tego dnia żaden interesant z prośbą o pomoc, mogła więc rozmyślać przez nikogo nie niepokojona.

Przygotowała sobie nawet pióro i papier. Policzki jej płonęły z chęci pomagania młodemu przybyszowi z południa, układała w myślach zdania listu. W końcu zabrała się do pisania:

Wielce Szanowny Panie Brandstedt.

Prowadzę na ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc.

Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie zna żadnych szczegółów.

Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodzeniu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku. Nie jest wykluczone, że Petra należała do bardzo zamożnej rodziny i jej córka mogłaby odziedziczyć pewną sumę, której na razie nie wymienię.

Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciałabym bowiem niepokoić Pana ani w domu, ani z biurze. Dyskrecja jest sprawą honoru.

W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyższym szacunkiem.

Antonette Mikalsrud.

No! Wygląda to nieźle.

Po chwili wahania pani Nette napisała taki sam list do ojca drugiego dziecka Petry. Do Egila Holmsena. Wyobrażała sobie, że temu człowiekowi łatwiej będzie się wypowiedzieć w liście, niż rozmawiać twarzą w twarz z Andre Brinkiem z Ludzi Lodu.

Zaadresowała koperty i poszła na pocztę. Tam zadbała, by oba listy zostały doręczone następnego dnia.

Nareszcie się na coś przydam, pomyślała z uśmiechem. Mój klient z pewnością będzie ze mnie zadowolony.

„Mój klient”. To bardzo dobre określenie. Posłużyła się nim w obu listach.

Dom dziecka nie wyglądał specjalnie zachęcająco. Dziecięce głosy huczały w wielkich salach o nagich ścianach. Na spotkanie Andre wyszła jakaś surowa, starsza, siwa pani, w sztywnym, nakrochmalonym fartuchu. Najwyraźniej nie zamierzała wprowadzać go dalej, mieli rozmawiać w przedpokoju. Stał więc na okropnie zniszczonym progu i palcem wskazującym wodził po głębokim nacięciu na futrynie drzwi. Nacięcia robiły dzieci, których niezliczone gromady przeszły przez ten dom. Samotne, osierocone dzieci, poddane surowej dyscyplinie, którą dorośli cenią tak wysoko.

Pod badawczym wzrokiem przełożonej Andre sam poczuł się jak takie samotne dziecko.

– Córka Petry Olsdatter? Tak, wiem, kto to był. Niech jej Bóg odpuści.

– Co pani mówi? Czy ona umarła?

Przełożona patrzyła mu uporczywie w oczy.

– Umarła? Nie, skąd, ona żyje! Można nawet powiedzieć: używa życia, ta mała bestia.

Andre słuchał zaszokowany.

– Ale to przecież jeszcze dziecko! Gdzie ona się teraz podziewa?

– Mali nie jest już dzieckiem. Ma osiemnaście lat. Znajdzie ją pan na ulicy. My umywamy ręce. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by wychować ją na uczciwą, bogobojną kobietę, ale na nią nic nie miało wpływu.

Zbyt wiele informacji spadło naraz na głowę Andrego.

– Chwileczkę, może gdyby pani zechciała opowiedzieć mi po kolei. Mówi pani, że ona ma osiemnaście lat. Ale to chyba nie może być prawda. Ona…

– Petra Olsdatter miała czternaście lat, gdy urodziła Mali.

Andre oniemiał. Czternaście lat? Biedne, nieszczęsne dziecko!

Straszny gniew na ojca dziecka, Theodora Brandstedta, narastał w nim niczym sycząca wulkaniczna lawa. I na Olę Knudsena, który miał sumienie wyrzucić swoją czternastoletnią córkę z domu.

Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, iż – jak wszystko na to wskazuje – córkę Petry spotkał ten sam los. Na ulicy? O, dobry Boże!

Ale wiek się zgadzał. Mali ma osiemnaście lat, to prawda.

Opanował się.

– Czy mógłbym otrzymać możliwie jak najwięcej informacji na temat tej dziewczyny? O jej dalszych krewnych. Właśnie jej rodzina interesuje mnie najbardziej. Czy zostały tu po niej jakieś papiery?

Przełożona zaczęła przekładać dokumenty przechowywane w starej szkatułce z ciemnego drewna.

– Przejrzę, co tu jest.

Po chwili znalazła to, czego szukała. Podała Andremu, żeby sobie sam przeczytał. Nie było tego wiele.

„Mali, córka Petry Olsdatter. Ojciec nieznany. Urodzona i lutego 1894 roku. W chwili przyjęcia do ochronki dziecko miało na sobie koszulkę, kaftanik i pieluchę. Było zawinięte w wełniany kocyk. Niczego więcej nie posiadało. Trzeba je było odebrać siłą matce, która mieszkała w szopie na drzewo. Mali była zdrowa, żadnych zakaźnych chorób nie stwierdzono”.

To wszystko.

Nawet nazwiska brakło.

Andre westchnął i podziękował za pomoc. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Mali w tym domu, chciał zapytać, czy nie wydarzyło się nic szczególnego, czy nie chorowała i temu podobne, ale ktoś wołał przełożoną i wizyta musiała się zakończyć.

Na ulicy! Trzeba było odebrać dziecko siłą. Biedna mała Petra!

Choć Mali z pewnością niewiele będzie mu mogła pomóc, chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Jeśli Petra pochodziła z Ludzi Lodu, to Mali również. W takim razie Andre miał obowiązek się nią zająć.