– Tu za dużo ciekawych rzeczy, żeby ja zaraz chciał wracać pod Anielci pierzynę. Tylko głupi nie jest świata ciekawy! Tego już było Pawlakowi za dużo: za oknem strzelają, w telewizji obrazki skaczą jak pchły po psie, oknem ty nie wyjrzysz, drzwi lepiej nie otwierać, a ten chce Kolumba odgrywać i odkrycie Ameryki urządzać! – Co tobie tak tu podobuje si?!a Może to – Kaźmierz w niepohamowanej złości dopadł do okna i szarpał za klamkę.
– Może to?! – Wdarł się przez zasłonę z koralików do kuchni i w jakimś szale protestu wobec amerykańskiej cywilizacji począł przyciskać wszystkie guziki, przekręcać wszystkie gałki, jakie tylko dostrzegł: włączył wentylator, toster do pieczywa, sokowirówkę, młynek do kawy, maszynę do zmywania naczyń. Kiedy to wszystko zaczęło świecić, grzechotać, buczeć i szumieć, z powrotem wpadł do livingu i zaatakował najpierw telewizor, na ekranie którego właśnie w tej chwili płonący samochód spadał efektownie w przepaść…
– Mało tobie jeszcze tej całej Ameryki?! Taż to bezlitosna wariacja! – zaczął całą garścią naciskać programator; tak że na ekranie zderzały się ze sobą galopujące konie, demonstracja protestujących przeciwko dręczeniu zwierząt, Miki Maus i pies Pluto z Czarnymi Panterami i Tina Turner z biskupem kościoła Ateistów, który dyktował właśnie numer konta, na które jego wyznawcy mogli składać ofiary… Pawlak stał pośrodku pokoju i dyszał, jak po młócce cepem. Jego wzrok padł na stojący na regale magnetofon. Dopadł do niego i zaczął naciskać klawisze. Liczył, że uruchamiając nie znane sobie urządzenie spowoduje kolejny kataklizm, który przekona resztę, że powinni jak najrychlej opuścić ten zwariowany kontynent. Ruszyły szpule magnetofonu, z głośników rozległ się przeciągły ryk. Kaźmierz zastrzygł uszami jak ułański koń, kiedy usłyszy dźwięk trąbki sygnalisty. Ten ryk wydał mu się dziwnie znajomy. W jego tle pojawił się chór gęgającegostadka gęsi, przetykany brzękiem wiadra o cembrowinę studni, niczym koncert symfoniczny dźwiękiem czyneli.
– A to co? – zaskoczony wywołanymi przez siebie efektami, zastygł w bezruchu, jakby bojąc się spłoszyć te ryczące z dwóch głośników krowy.
– Stereofonia – stwierdziła Ania.
– Ot, dziermoli! Jaka tam „stereofonia”! – Pawlak przekrzywił głowę, ze wzruszeniem łowiąc uchem przeciągły ryk.
– Taż to moja Raba! – Ty co, głuchy? – obruszył się Kargul, podchodząc ze szklanką w ręku do magnetofonu.
– Taż to moja Krasula! Z głośników rozległo się przeciągłe, pełne tęsknoty rżenie konia. Pawlak otworzył usta w niemym zachwycie, jakby usłyszał najpiękniejsze wyznanie miłosne. Obok niego, równie przejęty, stał Władysław Kargul przełykając ze wzruszenia ślinę.
– A to może twój baran? -Kaźmierz z uniesioną głową wsłuchiwał się w wielotonowe rżenie, bo na te dźwięki miał jeszcze bardziej absolutny słuch niż stroiciel Przyklęk.
– Ja by swojego ogierka nawet w piekle rozpoznał! Nie było już na świecie ani jego Raby, ani Kargulowej Krasuli, ani tego ogierka, a jakiś cud się stał, że oto on może w Chicago usłyszeć te głosy z przeszłości! Nagle ucichło rżenie konia, pianie koguta. Z głośników popłynęło kapryszenie noworodka, które po chwili przeszło w radosny śmiech…
– Ania? – zdumiony Pawlak przekrzywił niedowierzająco głowę.
– Ania -potwierdził jego podejrzenia Kargul. Stroiciel gestem głowy przytaknął, jakby on też w głosie noworodka rozpoznał głos tej hożej dziewczyny, od której nie był w stanie odwrócić swoich głodnych oczu. Jedna tylko Ania, nie rozumiejąc, co spowodowało nagłe wzruszenie obu dziadków, gapiła się zachłannie w telewizor. Kaźmierz chwycił ją za ramię, potrząsnął, jakby chciał ją zbudzić z amerykańskiego snu do prawdziwego życia, które zarejestrowała taśma szpulowego magnetofonu.
– Dziewuchna! Taż to ty gaworzysz! Dżon to w tu poru nakręcił, jak my ciebie solili! – Przytulił do siebie wnuczkę, patrząc na stojący na kominku woreczek z ziemią.
– Twoje chrzciny były, jak Jaśko tę naszą ziemię z Rudnik do Sikago wziął. Płacz małej Ani przeszedł znowu w ryk krów. Tyle lat minęło, a na tej taśmiejakby życie się zatrzymało. Pawlak westchnął uspokojony, jakby był już we własnej oborze.
– Aj, Bożeńciu, jakby my już w domu byli. Rozległ się natarczywy dzwonek telefonu. Stroiciel podniósł słuchawkę, o coś spytał, po czym wyciągnął ją w stronę Kaźmierza.
– To do pana.
– Nie może być! -zaskoczony Pawlak wybałuszył oczy i wzruszył ramionami -taż ja tu nikogo nie znający! – Może to Jaśko dzwoni? – zastanawiał się głośno Kargul.
– Skąd? Z nieba? – Coż ty chcesz? W Ameryce wszystko możliwe…
– To nie on, niestety – Franciszek Przyklęk wciskał słuchawkę w rękę Pawlaka.
– To mister September, loyer, czyli jego prawnik. Dzwoni w sprawie testamentu. On się dawniej nazywał Wrzesień, a teraz September – dorzucił z wyraźną pretensją do tego, kto się wyrzekł polskiego nazwiska. -
September?! – wykrzyknęła Ania i dopadła do słuchawki. Hallooo. Tu ja, Anna Adamiec z domu Pawlak! Haw are you? – Ot i sam widzi, że choć to takie nowoczesne, to z niebem połączenia nie mają -stwierdził półgłosem Kaźmierz, by podważyć bezkrytyczną wiarę Kargula we wszechmoc amerykańskiej techniki.
– Mister September czeka na nas jutro rano w swoim biurze – oświadczyła Ania, odkładając słuchawkę.
– Musimy być przygotowani na najgorsze. Tak powiedział…
– A coż może być gorszego jak to, co nas już tu spotkawszy? Kaźmierz przyjął napełnioną przez stroiciela szklankę. Nim wlał w gardło jej zawartość, jeszcze raz zaznaczył, że pije za „spokojność duszy brata swego, Jaśka, co przez bezlitosną zachłanność swych sąsiadów na wygnanie skazany był i przyszło mu umrzeć na obcej ziemi”. Po tej inwokacji Kargul z trudem przełknął ostatni łyk „swojuchy”…
Rozdział 22
… Aj, Bożeńciu, co tu za życie, kiedy krowy aby z tej stereofonii usłyszeć można. Ile to się Jaśko musiał mordować na tej obcej ziemi? I co z tego, że on na koniec żywota tego domu dobiwszy sia, jak w bezlitosnej samotności on żył, nawet sąsiada nie miał, bo naokoło same czarne, a jak takiemu ty drzwi otworzysz, to zaraz jego musisz pałką po łbie, żeby on przykociurbił sia i krzywdy tobie nie zrobił! Najgorzej, że jak mówił ten artysta-muzyk, należy sia uważać, żeby on padający nożyska miał choć czut-czut za twoim progiem. Ot, pomorek! U nas w demokracji ludowej takich ograniczeń jak w tym imperializmie nie ma. Ile to jeszcze czasu przyjdzie nam tu przed powrotem przecierpieć? Dzień na ten testament, drugi, żeby Jaśka do drogi przysposobić, może uda sia przed niedzielą z tego amerykańskiego raju uciec… Tak rozmyślał Kaźmierz Pawlak w tę pierwszą amerykańską noc, kiedy nie mogąc zasnąć wsłuchiwał się w budzące przerażenie odgłosy chicagowskiej nocy. Obok niego leżał na szerokim łożu Władysław Kargul, mrucząc coś do siebie, jakby prowadził jakieś obliczenia… Ot, chytra sztuka ten