Выбрать главу

Newt schronił się w domu swojej siostry w Indianapolis. Prasa zamieściła jego lakoniczne oświadczenie, w którym stwierdził, że “Była to sprawa czysto osobista — sprawa uczucia. Niczego nie żałuję. To, co się stało, dotyczy wyłącznie Zinki i mnie.”

Pewien wścibski amerykański reporter, zbierając w różnych środowiskach artystycznych wiadomości o Zince, odkrył, że nie miała ona dwudziestu trzech lat, jak utrzymywała. Miała czterdzieści dwa lata i mogła być matką Newta.

9. WICEPREZES DO SPRAW WULKANÓW

Nie szła mi jakoś praca nad książką o dniu, w którym zrzucono bombę.

W rok mniej więcej po opisanych wydarzeniach, na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, trafiłem w poszukiwaniu materiałów do Ilium w stanie Nowy Jork, gdzie doktor Feliks Hoenikker dokonał większości swoich odkryć i gdzie wyrośli mały Newit, Frank i Angela.

Przybyłem tu zobaczyć, co się da zobaczyć.

Wprawdzie w mieście nie pozostał nikt z żyjących Hoenikkerów, ale było tu wiele osób, które twierdziły, że znały dobrze starego i trójkę jego niesamowitych dzieci.

Umówiłem się na spotkanie z doktorem Asą Breedem, wiceprezesem firmy General Forge and Foundry, któremu podlegało Laboratorium Badawcze. Przypuszczam, że doktor Breed też wchodził w skład mojego karassu, mimo że poczuł do mnie niechęć od pierwszego wejrzenia.

“Sympatie i antypatie nie mają z tym nic wspólnego” — przestrzega Bokonon przed często popełnianym błędem.

— O ile wiem, był pan przełożonym doktora Hoenikkera przez cały niemal okres jego działalności naukowej — powiedziałem telefonując do doktora Breeda.

— Tylko na papierze — odpowiedział.

— Nie rozumiem.

— Gdybym był w stanie rzeczywiście kierować pracą Feliksa — powiedział — to równie dobrze mógłbym teraz kierować działalnością wulkanów, przypływami i odpływami oceanów oraz wędrówkami ptaków i lemingów.

Ten człowiek to był żywioł i żaden zwykły śmiertelnik nie mógł mieć na niego wpływu.

10. TAJNY AGENT X-9

Doktor Breed umówił się ze mną na rano następnego dnia. Jadąc do pracy miał wpaść po mnie do hotelu, ułatwiając mi w ten sposób wejście na teren pilnie strzeżonego Laboratorium Badawczego.

Miałem więc wolny wieczór, z którym musiałem coś zrobić. Znajdowałem się w miejscu, w którym skupiało się całe nocne życie Ilium, w hotelu Del Prado. Bar hotelowy, zwany Salą Rybacką, pełnił funkcję miejscowego kurwidołka.

Tak się złożyło — tak się musiało złożyć, jak by powiedział Bokonon — że zarówno kurwa, koło której siadłem przy barze, jak i obsługujący mnie barman chodzili do szkoły z Franklinem Hoenikkerem, dręczycielem owadów, średnim dzieckiem i zaginionym synem słynnego uczonego.

Kurwa, która przedstawiła mi się jako Sandra, zaofiarowała mi rozkosze nieosiągalne nigdzie na świecie poza Place Pigalle i Port Saidem. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje, a ona była dość inteligentna, by przyznać, że ją również. Jak się później okazało, oboje przeceniliśmy swoją apatię.

Zanim jednak sprawdziliśmy siłę swoich pożądań, porozmawialiśmy sobie na temat Franka Hoenikkera, na temat jego ojca, trochę na temat Asy Breeda i firmy General Forge and Foundry, na temat papieża i kontroli urodzin, na temat Hitlera i Żydów. Rozmawialiśmy też o szarlatanach. Rozmawialiśmy o prawdzie. O gangsterach i businessmanach. Rozmawialiśmy o niewinnych biedakach, których posłano na krzesło elektryczne, i o bogatych skurwysynach, którzy się z tego wykręcili. Rozmawialiśmy o bigotach, którzy nagle okazują się zboczeńcami. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach.

Krótko mówiąc, spiliśmy się.

Barman był bardzo miły dla Sandry. Widać było, że lubi ją i szanuje. Powiedział mi, że w szkole średniej Sandra była przewodniczącą pocztu sztandarowego ich klasy. Każda klasa, jak mi wyjaśnił, wybierała sobie barwy i następnie nosiła je z dumą aż do ukończenia szkoły.

— Jaki kolor wybraliście? — spytałem.

— Pomarańczowo-czarny.

— Bardzo dobry.

— Byliśmy tego samego zdania.

— Czy Franklin Boenikker również należał do pocztu sztandarowego?

— On do niczego nie należał — powiedziała Sandra z pogardą. — Nie był członkiem żadnego komitetu, nie grał w żadne gry, nie umawiał się z dziewczętami. Nie sądzę, żeby w ogóle kiedykolwiek rozmawiał z dziewczyną. Nazywaliśmy go Tajnym Agentem X-9. .

— X-9?

— Wie pan, zawsze zachowywał się tak, jakby był w drodze z jednego tajnego spotkania na drugie i nie wolno mu było odezwać się do nikogo.

— Może on rzeczywiście miał jakieś bardzo bogate tajne życie? — spytałem.

— Ależ skąd!

— Gdzie tam — uśmiechnął się szyderczo barman. — Był po prostu jednym z tych szczeniaków, którzy budują modele samolotów i przez cały czas trzepią kapucyna.

11. PROTEINY

— Miał wygłosić u nas przemówienie na otwarcie roku szkolnego.

— Kto miał wygłosić przemówienie? — spytałem.

— Stary Hoenikker.

— I co powiedział?

— Nie przyszedł.

— I nie mieliście przemówienia inauguracyjnego?

— Mieliśmy. Zjawił się zziajany doktor Breed — ten, z którym ma się pan jutro zobaczyć, i on wygłosił przemówienie.

— Ciekawe, o czym mówił.

— Powiedział, że ma nadzieję, iż wiele spośród nas wybierze zawód uczonego — powiedziała Sandra. Nie dostrzegła w tym nic zabawnego. Przypomniała sobie wykład, który zrobił na niej wrażenie. Streszczała go starannie i z szacunkiem. — Powiedział, że największym problemem świata jest…

Tu musiała przerwać i chwilę pomyśleć.

— Największym problemem świata jest to — mówiła z wahaniem — że ludzie wciąż jeszcze kierują się przesądami, a nie naukowym światopoglądem. Powiedział, że gdyby na świecie więcej zajmowano się nauką, zniknęłaby większość problemów nękających ludzkość.

— Tak, i mówił, że pewnego dnia nauka odkryje podstawową tajemnicę życia — wtrącił barman. Podrapał się w głowę i zmarszczył czoło. — Bodajże przedwczoraj czytałem w gazecie, że już ją odkryli.

— Musiałem to przeoczyć — mruknąłem.

— Czytałam o tym — powiedziała Sandra. — Jakieś dwa dni temu.

— Zgadza się — potwierdził barman.

— I na czym polega ta tajemnica życia? — spytałem.

— Zapomniałam — powiedziała Sandra.

— Proteiny — oświadczył barman. — Odkryli coś w związku z proteinami.

— Zgadza się — powiedziała Sandra — chodzi o proteiny.

12. KOKTAJL “KONIEC ŚWIATA”

Do naszej rozmowy w barze hotelu Del Prado włączył się starszy barman. Kiedy dowiedział się, że piszę książkę o dniu, w którym zrzucono bombę, opowiedział mi, co on robił tego dnia i jak ten dzień wyglądał w barze, w którym obecnie siedzimy. Mówił kwaczącym głosem przez nos, a nos miał niczym eksportowa truskawka.

— Nie nazywało się to wtedy Salą Rybacką — mówił. — Nie było tu tych wszystkich pieprzonych sieci i muszli. Wtedy był tu Wigwam Nawahów. Na ścianach wisiały indiańskie koce i krowie czaszki. Na stołach leżały małe tam-tamy. Goście mieli uderzać w te tam-tamy, żeby przywołać kelnera. Chcieli też, żebym nosił wojenny pióropusz, ale się nie zgodziłem. Któregoś dnia przyszedł prawdziwy Indianin z plemienia Nawahów; powiedział, że Nawahowie nigdy nie mieszkali w wigwamach. — Cholerna szkoda — odpowiedziałem. Jeszcze wcześniej była tu Sala Pompejańska, cała zastawiona gipsowymi biustami; ale obojętne, jak ją nazywają, nigdy nie zmienią tego pieprzonego oświetlenia. Nigdy nie zmienią pieprzonych klientów ani tego pieprzonego miasteczka. W dniu, w którym zrzucili na Japończyków pieprzoną bombę tego Hoenikkera, przyszedł jakiś obdartus i próbował wycyganić drinka. Chciał, żebym mu dał wypić z okazji zbliżającego się końca świata. Przyrządziłem mu więc koktajl “Koniec świata”. Wlałem do wydrążonego ananasa pół szklaneczki likieru miętowego, dodałem do tego bitej śmietany i wiśnię na czubek. — Masz, łajzo — powiedziałem — żebyś nie mówił, że nic dla ciebie nie zrobiłem.