— Ty! — syknąłem, odwracając się gwałtownie do Netta. — Spójrz tutaj — wyciągnąłem rękę w kierunku Chippinga. — Spójrz, mówię! — wychrypiałem, mimo woli zaciskając pięści. — No?! — krzyknąłem z furią, bo Nett wciąż stał nieruchomo, z wzrokiem utkwionym w koniuszkach własnych butów. — Zachciało ci się obcowania ze wszystkim! To obcuj teraz z nim! Tobie ma do zawdzięczenia, że napatrzył się kryształków i zawarł znajomość z prawdziwym kosmicznym potworem. A także swoje czarne słońce! Ale on przynajmniej żyje. A reszta?! Milczysz? Ty? Miałeś tyle do powiedzenia, kiedy zobaczyłeś nagle zabłąkany w twoim ukochanym szumie informacyjnym portrecik Airy! A może takie portreciki ci wystarczą? Może wolisz je od żywych ludzi? Jesteś obłąkany? Nie bój się, wyleczymy cię… jeżeli zechcesz. Ale nie byłeś na tyle szalony, żeby nie zdawać sobie sprawy, co robisz, kiedy jako przedstawiciel Centrali przyleciałeś tu, na budowę stacji, żeby dopilnować naszych instalacji, które miały chronić ludzi przed tym, — co produkuje ta śmierdząca skorupa, a zostawiłeś im informatykę bez selektorów!
— Lan, dosyć… — dobiegł mnie cichy głos Jura.
Umilkłem. Nie na długo jednak.
— Żebym był wiedział! — wyrzuciłem z siebie. — Żebym ja był wiedział… noga twoja nie postałaby na tym statku!
— Lan, oni prosili… — wychrypiał Nett tak cicho, że ledwo usłyszałem. — Ale zostawiłem osłonę…
— To nie jest argument — zauważył łagodnie Jur. — Dobrze wam radzę, dajcie spokój. Poza wszystkim, tracimy czas…
— Oni prosili — powtórzył odrobinę głośnej Nett. — Byli ekspedycją badawczą… nie tak jak my…
Tym razem ugryzłem się w język. Jur miał rację. Tracimy czas. Nie mamy go zbyt wiele. Spokój.
W kabinie zaległa cisza. Starałem się za wszelką cenę nie myśleć o tym, co mogło wyniknąć z faktu, że Nett nie wyposażył stacji w kompletne selektory informacyjne.
Prześliznąłem się wzrokiem po nieruchomej postaci w fotelu.
— Jur! — rzuciłem.
— Uhm…
— Sprawdź, czy przystawka diagnostyczna ma zakodowaną taką jednostkę, która odpowiadałaby szokowi informacyjnemu. Jeśli nie, pomyślimy, jak go leczyć…
— To trochę potrwa… — mruknął. Bez zwłoki ruszył jednak w stronę pulpitu. Przejrzenie programów, wniesionych chociażby tylko do niektórych zespołów, musiało zająć kilkanaście minut. Znowu czas.
Wróciłem na swoje miejsce i usiadłem. Jur dwoił się i troił, krzątając się przy aparaturze. Kabinę wypełniał stukot przekaźników.
— Pomóż mi, Nett — usłyszałem w pewnej chwili. Tuż za moimi plecami coś się poruszyło. Pomyślałem, że stał tam do tej pory, głuchy i oniemiały. Aira… Może jednak nie powinienem był mówić…
Jur opadł na sąsiedni fotel i otarł wierzchem dłoni czoło.
— Miałeś rację — powiedział. — Nie leczyliśmy go dotychczas, jak należało…
Nett usiadł obok nas i wpatrzył się tępo w ekrany. Był trupio blady. Znowu przez moment zakipiała we mnie krew. Żeby nam choć powiedział. Na co liczył? Że do tego nie dojdziemy? Przecież chciał ich znaleźć… żywych. Podejrzewanie go o coś więcej niż to, co już wyszło na jaw, graniczyłoby z obsesją. Czyli, że nie liczył na nic. Wiedział, że prędzej czy później odkryjemy prawdę… i żył z tym przeświadczeniem od chwili startu. A nawet wcześniej, od kiedy tylko przyszedłem do niego, żeby mu powiedzieć o Airze. I że to on właśnie poleci jej szukać… razem ze mną.
Jur wrócił do aparatury. Przez chwilę wpatrywał się w okienka wskaźników.
— Trzy tygodnie. Za trzy tygodnie będzie zdrowy jak ryba. Jakaś szczególnie skomplikowana kuracja.
— Ludzka psychika to w ogóle dość skomplikowane urządzenie. Szczególnie kiedy zaczyna się zacinać… — odburknąłem.
Trzy tygodnie. A zatem trzeba robić swoje, nie oglądając się na Chippinga. Robić… tylko co?
— Czarne słońce — powiedział z roztargnieniem Jur, kręcąc głową. — To rzeczywiście słowa jakby wyjęte z piosenki.
— Tę piosenkę potrafi zaśpiewać tylko Chipping — odparłem. — Mam nadzieję, że nigdy jej już nie usłyszymy. Chyba że… — urwałem.
Galin spojrzał na mnie badawczo.
— To jest coś — podchwycił niepewnie. — W naszej sytuacji… tylko musicie sobie przypomnieć bardzo dokładnie wszystko, co mówił. Nie zapisywaliście?
— Nie — powiedziałem. — Za dużo działo się na zewnątrz Budkera, żebyśmy mogli rejestrować jeszcze i to, co mówiliśmy do siebie. A kiedy przynieśliśmy Chippinga, żaden z nas o tym nie pomyślał.
— Nie mówił prawie nic — odezwał się wreszcie Nett. — Kilka słów…
— Jakie to były słowa? — spytał szybko Jur.
— Czarne słońce — przypomniałem raz jeszcze. — Czarne słońce…
— I że trzeba tam polecieć — dodał Nett.
— Na czarne słońce? Przytaknąłem ruchem głowy.
— Owszem. Ale zaraz potem zaczął coś bredzić o wierszach, piosenkach…
— Kiedy mówił, że trzeba tam lecieć, w jego głosie pojawiła się jakaś autentyczna nuta — wtrącił znowu Nett. — Poza tym powiedział także „koordynaty”…
Jur zwrócił się do niego z nagłym ożywieniem.
— Jak?
— Koordynaty. Wtedy, kiedy wspomniał o czarnym słońcu… kiedy pierwszy raz wymówił te słowa. Koordynaty. Tak jakby chciał je nam podać…
Czarne słońce? Niech będzie. Byleśmy nie musieli tkwić w tej kabinie jak dyżurne pielęgniarki przy chorym, któremu i tak od tego ani się nie poprawi, ani nie pogorszy.
Jur wstał i zaczął od niechcenia przerzucać klawisze na pulpicie. Przez ekran przeleciały gwiazdozbiory… Hydry, Reticulum, Telmur… niebo południowe. Komputer przetrząsał mapy nieba, by zlokalizować najbliższe czarne słońce. Kiedy je znajdziemy, nie pozostanie nam nic innego, jak opuścić tę orbitę i ten układ. Poszlaka była śmiesznie nikła. Dwa słowa… niechby nawet trzy, wyszeptane przez obłąkanego. Ale może Jur miał rację mówiąc, że komuś, kto chce tutaj cokolwiek osiągnąć, szczypta szaleństwa jest potrzebna jak powietrze i woda? A zresztą… ja sam, w czasie mojej służby w Centrali, ładowałem już na dwóch czarnych słońcach. Inni mieli nawet więcej szczęścia. Kilka lat temu Tai za konstelacją Wieloryba znalazł czarną gwiazdę, na której zdążyły się już rozplenić jakieś porosty. Czarne słońce. No cóż…
5
— To właściwie smutne — powiedział Jur, patrząc w ekran.
Smutne. Tak, to odpowiednie słowo. Smutne.
Kiedyś sądzono, że życie może powstawać i rozwijać się tylko na planetach. O inteligencjach, dojrzewających w płomieniach słonecznych protuberancji, pisywano najwyżej humoreski.
A jednak życie istniało i na gwiazdach. Były to karłowate słońca, mniejsze od milionów planet Galaktyki, chociaż posiadające znacznie większą masę niż na przykład Ziemia. Gwiazdy stare, stygnące, o stałej powłoce, ogrzewające ją jeszcze zaskorupiałym w sobie ciepłem, ale wciąż słabiej. Konanie takich słońc trwa dostatecznie długo, by na ich tężejącej powierzchni powstało życie, zbyt krótko jednak, by to życie zdążyło przekształcić się w cywilizację. To znaczy tak myślano dotychczas.
Część nieba, którą przemierzaliśmy, była zbadana stosunkowo dobrze. Co to jednak znaczy zbadać niebo, jeśli mieszka się na peryferiach Galaktyki, w jednym jedynym układzie i stamtąd podejmuje się tylko, a i to z rzadka, wypady, w przypadkowych na dobrą sprawę kierunkach. Wiedzieliśmy to i owo o materii, wypełniającej ten sektor niebieskiej czaszy. Nie wiedzieliśmy jednak na przykład o takiej błahostce, że tutaj właśnie istnieje czarna gwiazda, która wypiastowała pogrążoną w wiecznym mroku rasę istot rozumnych.