Выбрать главу

— Pół ciągu — powtórzył jak echo Jur. Przez dłuższą chwilę lecieliśmy w zupełnym

milczeniu. W pewnym momencie za naszymi plecami rozległ się cichy trzask przekaźnika. Obejrzałem się. Na odsuniętym pod ścianę fotelu spał Chipping. Długie, rude włosy zakrywały mu część twarzy. Leżał nieruchomo, spowity w pasy i łącza aparatury medycznej. Od czasu do czasu któryś z przekaźników reagował na procesy zachodzące w organizmie chorego. Przez moment pomyślałem o nim z uczuciem idiotycznej zawiści. Zbudzi się, kiedy będzie już po wszystkim… lub nie zbudzi się w ogóle.

— Cały ciąg — rzuciłem z pasją.

— Cały ciąg — potwierdził Jur, opuszczając otwartą dłoń na pulpit.

— Spróbujmy zacząć od środka — powiedziałem patrząc w ekran, gdzie przez bezmiar gwiazd znowu biegła prostopadła, zielona linia. — Wychodzimy z płaszczyzny ekliptyki. Wejdziemy w nią ponownie mniej więcej w połowie odległości, dzielącej Etę od granicznej planety układu. Sprawdź tor — zwróciłem się do Netta — a my — przeniosłem wzrok na siedzącego po lewej ręce Galina — zobaczymy, czy nie uda się uruchomić generatora. Tak lecielibyśmy jeszcze dwa dni. To trochę za długo jak na moje nerwy. Tutaj jest już czysto — dodałem.

Rzeczywiście od dobrej chwili przestrzeń między nami przestała nas zaskakiwać obecnością metalowych strzępów. Jej czerń stała się zwykła, znajoma. Czerń próżni, w której żyją gwiazdy. Przyszło mi na myśl to, co Nett powiedział o gwiazdach i wzroku. Nie mógłbym żyć na czarnym słońcu. To śmieszne, jak bardzo te złote punkciki na niebie są człowiekowi potrzebne…

— Tor wolny — zameldował Nett. Jur skinął głową.

— Myślę, że możemy spróbować.

— Uwaga — rzuciłem sucho — przygotować się.

Kiedy ponownie ujrzeliśmy przed sobą światełka czujników i ekrany, czarnogranatowe niebo roiło się od gwiazd. Jedna z nich stała się słońcem. Wielkim, biało-pomarańczowym, żywym. W zasięgu tachdaru pozostał zaledwie skrawek owej przeszkody, do której wyminięcia, przed uruchomieniem generatora kolapsacyjne-go, zmusił nas komputer.

Przód statku opisał łuk na tle gwiazdozbiorów. I natychmiast pustka wokół nas zmieniła się nie do poznania. Ekrany znowu oślepły. Kontrolne okienko komputera zaczęło nam coś błyskawicznie sygnalizować przelatującymi rzędami liczb. Kilka sekund później zgasło słońce, jakby przesłonięte skalną ścianą. Ale nie było ani takich chmur, ani skał, przez które nie przeniknęłyby tachjonowe „oczy” naszej aparatury.

— Metal — padło znowu pojedyncze słowo, tym razem z ust Netta.

— Metal z tyłu — zabrzmiał spokojny głos Jura.

Szaleństwo. Mogło się zdawać, że wpłynęliśmy w obszar zasłany zasiekami z drutu kolczastego. Chociaż nie. To były raczej jakieś krążące w przestrzeni, monstrualnie wielkie metalowe tarcze, otoczone rojowiskami drobnych odprysków blachy.

Spadaliśmy teraz prosto w płaszczyznę ekliptyki, po stycznej do orbity jej trzeciej planety. I nagle, tuż przed nami…

— Stop! — zawołałem, rzucając się do pulpitu. Za późno. Zanim zdążyliśmy zredukować szybkość, przemówiły akceleratory. To, co przed chwilą zamajaczyło na ekranach tachdaru i pomocniczych radarów laserowych udarów, przestało istnieć. Eksplozja trwała znacznie dłużej i objęła większy obszar nieba niż wszystkie poprzednie. Ale też nigdy dotąd nie napotkaliśmy skrawka metalowej skorupy pokrytej… zabudowaniami. W ostatnim ułamku sekundy, zanim czujniki uruchomiły wyrzutnie, widzieliśmy je dostatecznie wyraźnie, by pozbyć się ewentualnych złudzeń.

— To samo! — krzyknął Nett. — Lan, co my robimy?!

— Lecimy — wysyczałem przez zęby.

Silniki umilkły. Statek szedł kosmiczną, dotychczasowym torem. Niesłychanie powoli zbliżaliśmy się do celu.

— Trzecia na tachdarze — zameldował po pewnym czasie Jur. Planeta, niezbyt już teraz odległa, ukazała się na moment i natychmiast zniknęła znowu, przesłonięta jakąś metaliczną przeszkodą.

— Cóż to w końcu jest?! — zirytował się Galin. — Jak długo jeszcze będziemy tak lecieć na oślep, paląc po drodze wszystko, co nam nie odpowiada? Może zdecydujemy się na jakąś orbitę? — spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.

— Akurat komputer obliczy ci tutaj orbitę — mruknąłem. — Zresztą spróbuj…

Obydwaj pochyliliśmy się nad pulpitem.

— Brak orbity — odebraliśmy kilka sekund później odpowiedź.

Wyprostowaliśmy się równocześnie. Nasze oczy spotkały się.

— To były takie same zabudowania, jak na czarnym słońcu — powiedział po chwili półgłosem Jur. — Niedorzeczność…

— Niedorzeczność — przytaknąłem. — Niemniej były rzeczywiście takie same. A przecież, gdyby tu miała miejsce katastrofa, w wyniku której zamieszkana planeta rozpadła się na miliony okruchów, to przecież, u licha, nie pozostałoby śladu po jakichkolwiek sztucznych urządzeniach. Nie mówiąc już o budynkach!

— Ale były — odezwał się ponuro Nett.

— Właśnie. Zapanowało milczenie.

Zastanowiłem się. „Brak orbity”. Taką odpowiedź tłumaczyła jedynie kapitulacja tachdaru, oślepłego na skutek zaburzeń grawitacyjnych. I nic dziwnego. Czujniki, natrafiając wszędzie na metaliczne przeszkody, nie dostarczały komputerowi danych niezbędnych do obliczenia parametrów orbity, z której — moglibyśmy przeprowadzić rekonesans. Staliśmy się bezradni jak dzieci. Nie można opuścić statku, który nie czeka w ściśle określonym miejscu.

Nagle wszystkie lampy alarmowe w naszej kabinie rozjarzyły się ostrą czerwienią.

— Wielkie stop! — skwitował pojawienie się nowej przeszkody Jur.

Komputer podjął jeszcze jedną, desperacką decyzję. „Wielkie stop”. Raz w życiu miałem już okazję zapoznać się z tego rodzaju własną inicjatywą aparatury informatycznej. Rzecz jasna na poligonie.

Odczekałem dwie minuty, po czym pochyliłem się nad pulpitem. Wyłączyłem blokadę, a następnie ponownie uruchomiłem silniki.

— Tam nie będzie błękitnie — stwierdził Nett. Powiedział to takim tonem, że mimo woli musiałem pomyśleć o chłopięcym wyrazie jego twarzy, kiedy się uśmiechał. O mało nie popatrzyłem na niego, żeby siei przekonać, czy i teraz nie jest uśmiechnięty.

Glob rósł powoli na ekranie, od czasu do czasu pojawiała się między nim a statkiem jakaś przeszkoda, zaznaczająca swoją obecność czarnofioletową mgłą, jednak silniki pracowały normalnie, znikąd nie dochodziły sygnały, które mogły uzasadnić niedawne „wielkie stop”. Lidary nadal funkcjonowały tak, jakbyśmy się przedzierali przez obszar wypełniony miliardami zawieszonych w przestrzeni żelaznych gwoździ.

— Nie zostawimy statku — powiedział z żalem Nett. — Tutaj to byłoby szaleństwo…

— Sądzę — odpowiedziałem z namysłem — że to właściwe słowo.

— Nie możemy jednak stać zbyt długo — Jur przypomniał wyrok komputera, zawarty w zdaniu „brak orbity”. — Nie uniknęlibyśmy zapewne spotkania z tutejszymi meteorytami, a tuż nad powierzchnią globu lepiej nie bawić się antymaterią. Trochę za duża dla nas ta skorupa… mimo wszystko.

— Mimo wszystko — podchwyciłem — po-będziemy tu trochę. Upatrzymy sobie jakiś punkt i odżałujemy trochę energii, żeby trzymać się w miejscu.

— Tak właśnie myślałem — powiedział Jur z lekkim wyrzutem.

— No to przygotujcie się — zakończyłem. Nasz statek, zbudowany w próżni, miał kiedyś, w przyszłości, zakończyć swą służbę także w próżni. Nie był przystosowany do lądowania w naturalnym polu grawitacyjnym. Jego przeznaczeniem było docierać do gwiazd i planet, a potem pozostawać na orbicie i czekać na ludzi, dla których niósł w, swojej ładowni mniejsze i większe pojazdy atmosferyczne. Ten glob, tutaj, nie miał jednak orbit, chociaż takie stwierdzenie wygląda na kiepski żart. Może jego oś była nietrwała? Może zbyt dużo małych pól grawitacyjnych w jego bezpośrednim sąsiedztwie sprawiało, że zamiast zataczać elipsy wokół swego słońca, kreślił w przestrzeni najdziwniejsze zygzaki?