Ogromny, bezchmurny ląd, wypłowiały w słabych, jakby zabłąkanych promieniach słońca. Zbliżaliśmy się do niego metr po metrze, nie licząc minut ani godzin. Kiedy zobaczyłem na ekranie obłoki płomienistego kurzu, powstające z miejsca, w które biły dysze napędowe statku, włączyłem przygotowany uprzednio program. Silniki, główny i kierunkowe, zrównoważyły układ sił grawitacyjnych. Staliśmy.
Tysiąc pięćset metrów pod nami teren załamywał się tworząc ostrą krawędź ogromnej, nie objętej wzrokiem kotliny. Kiedyś mógł ją wypełniać ocean. Ale wody uciekły z tej planety razem z jej atmosferą.
Półtora kilometra. No cóż. Tam, gdzie nie można wejść na orbitę, niżej oznacza bezpieczniej.
Czapa lodowa bieguna południowego docierała niemal do strefy podzwrotnikowej. W wielu punktach pojawiła się silna radioaktywność niewiadomego pochodzenia. Niektóre połacie lądu były zrównane, jakby przetoczył się po nich monstrualny walec. Wszędzie, w górach i na równinach, spomiędzy sprasowanych warstw dawnej skorupy planety, wyzierały ślady cywilizacji. Tak, to była jedna z takich tragedii, o jakich czyta się w dzieciństwie z wypiekami na twarzy, by po odłożeniu książki puścić wodze fantazji i zaludnić bezpieczne domowe zacisze wizerunkami umarłych istot, kultur i światów. Tylko że ta tragedia, oglądana na własne oczy, realna jak to tylko— możliwe, wcale nie wywoływała na twarzach rumieńców. Jej obraz był zbyt zimny, cichy i zarazem okrutny w swojej nieodwracalności.
— Na czarnym słońcu — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie, nie patrząc w stronę Netta — oświadczyłeś, że zginęli, bo byli nie dość ciekawi. Potem wyszło na jaw, że twoja pomyłka, zamiast przemawiać na rzecz określonej argumentacji, stała się oskarżeniem. Byli dostatecznie ciekawi, żeby nie widząc gwiazd, jednak do nich polecieć. A teraz okazuje się, że byli zanadto ciekawi. Twierdzę, że zgubiła ich właśnie ta niepohamowana ciekawość. Albo jeśli wolisz, brak selektorów informacyjnych. Proszę, udowodnij, że się mylę…
Wymamrotał coś niewyraźnie.
— Nie dosłyszałem!
— Powiedziałem „dobrze” — powtórzył dobitnie.
— Świetnie — zatarłem ręce. — To bierz się do rzeczy.
— Co robisz? — spytałem po chwili, widząc, że programuje zespół łączności.
— Teraz mu nie przeszkadzaj… — odezwał się
Jur. Spojrzałem na niego przelotnie. Twarz miał poważną, zmęczoną. Nie żartował. — Jak gra, to gra — dodał.
Sonda, wysłana przez Netta w kierunku słońca, umilkła po dwóch minutach. Strzaskana w zderzeniu z jakąś blaszką, pozostanie tutaj na zawsze, powiększając liczbę kosmicznych szczątków, przepełniających płaszczyznę ekliptyki układu Ety Reticulum. Nie przekazała nam żadnych danych, które mogły wzbogacić naszą nikłą wiedzę o losie ziemskiej stacji. Czego innego mogliśmy się zresztą spodziewać, skoro sami, na pokładzie statku uzbrojonego w najpotężniejszą aparaturę, przepychaliśmy się niedawno tamtędy ślepi i niemi, nie rozumiejący niczego?
Drugi aparat pomknął w kierunku przeciwnym. I tym razem Nett nie potrafił zaprogramować orbity, która po opuszczeniu pola grawitacyjnego trzeciej planety pozwoliłaby sondzie osiągnąć dalsze globy. Nie poprzestał jednak na jednym aparacie. Zmienił nieco położenie wyrzutni i wystrzelił następny. W ślad za drugą sondą poleciała następna, również po minimalnej zmianie kąta nachylenia wyrzutni. I ta wreszcie znalazła lukę w otaczającym nas gigantycznym śmietnisku. Jej kamery, które po starcie przekazywały obraz czarnego chaosu, naraz odzyskały ostrość widzenia. Na naszych ekranach ukazało się czyste niebo, gwiazdy, konstelacje i galaktyki. Mikroskopijna w porównaniu z komputerem statku aparatura informatyczna zwiadowcy bez trudu odszukała dalsze planety układu i podała nam wszystkie dane dotyczące ich położenia. A kilka sekund później wszyscy trzej, jak na komendę, podnieśliśmy się z foteli. Stanęliśmy obok siebie, pochyleni nad pulpitem. Przestały dla nas istnieć gwiazdy, niebo, zaśmiecona przestrzeń i cmentarzysko na powierzchni globu. Wszystko poza jednym jedynym słabym pulsującym światełkiem, potwierdzającym, że statek poprzez odbiorniki sondy utrzymuje łączność z ludźmi. Że odbiera fale biologiczne, emitowane przez ich kompony.
— Start — rzuciłem. Tamci dwaj usiedli. Ja nie. Uruchomiłem silniki i ruszyłem z takim przyśpieszeniem, że pociemniało mi w oczach. Zapomniałem, że biwakujemy w potężnym polu grawitacyjnym. A raczej nie chciałem o tym pamiętać.
Kiedy oprzytomniałem, leżałem w fotelu, wduszony głęboko w jego poduszki. Przed nami znowu trwała upiorna kanonada. Błyski następowały po sobie tak szybko, że w pewnej chwili zdziwiłem się, jakim cudem automatyczne celowniki akceleratorów mogą nadążyć. Śmieszne.
— Brak namiaru — zameldował nieco zdyszanym głosem Jur.
— Pełna ekranizacja — dodał z rozpaczą Nett.
— Tor?
— Jak dotąd, pokrywa się z drogą sondy — odpowiedział ponuro Galin, kładąc nacisk na tym „jak dotąd”.
— To dobrze — zamknąłem oczy, bo przed nami znowu rozbłysła, pękła i rozsypała się na miliardy płonących rakiet wielka, jaskrawa gwiazda. Nie widziałem, kiedy na ekranach ponownie zapłonęły wszystkie alarmowe światła.
— Cholera! — wyrwało się Nettowi.
— Wielkie stop — oświadczył z rezygnacją Jur.
Statek błyskawicznie wytracał szybkość. Fotele samoczynnie objęły nas mocnym uściskiem sprężystych ochraniaczy.
— No i tyle — mruknąłem.
Światła na pulpitach zgasły. Tarcza tachdaru przekazywała odbicie nieskończonej, metalicznej płaszczyzny, zagradzającej drogę. Okienka lidarów były ciemne. Utknęliśmy.
Uniosłem dłonie do twarzy i mocno przetarłem palcami oczy. Moje rozdrażnienie i napięcie minęły bez śladu. Poczułem się senny.
— Co z torem? — spytałem bez żadnej nadziei.
— Komputer nie reaguje — padła spokojna odpowiedź Jura. — To mi wygląda na zaburzenia magnetyczne.
— Ze zwykłymi zaburzeniami magnetycznymi poradziłby sobie bez trudu — Nett pokręcił z niedowierzaniem głową.
— A kto ci powiedział, że to są zwykłe zaburzenia? Miałeś widzenia? Znowu?
— Nie — rzucił lodowatym tonem. — Nie widzenia, tylko natchnienie. Wiem już, co zrobię. Sam polecę w charakterze sondy. Nie bój się — dodał szybko, widząc, że otwieram usta — nie Budkerem. Wiem, że mamy tylko jednego i że może się jeszcze przydać. Wezmę ptaszka…
— Nie polecisz.
— Właśnie że polecę. Mam już po dziurki w nosie tej zabawy w ciuciubabkę, zresztą nie zdołasz mnie zatrzymać. Nie jesteś w stanie zaproponować innego rozwiązania. Polecę, ponieważ jest to jedyne, co możemy zrobić dla naszego własnego bezpieczeństwa i ocalenia stacji.
Galin otworzył usta. Spojrzałem na niego ostro. Poruszył wargami, ale nie powiedział nic. Kiedy Nett znikał już w przejściu do śluzy, rzuciłem za nim:
— Łączność na fonii. Mów jak najwięcej. Przynajmniej będziemy mieć pewność…
Zatrzymał się na moment i skinął głową tkwiącą w wielkim próżniowym kasku. Następnie odwrócił się i zniknął w mroku korytarza.
— Logika faktów — mruknął pod nosem Jur.
— Fakty — odpowiedziałem. — Co do logiki, nikt tutaj o nią nie pyta. I nikt jej nie musi dorabiać do tych faktów. To właśnie jest ten jego osławiony szum…