Leciałem teraz prosto w dół. Widok przesłaniały purpurowe w promieniach słońca smugi ognia, strzelające z hamownic, jednak ląd rozrastał się pode mną wciąż jeszcze bardzo szybko. Nagle wpadłem w cień. Znalazłem się po przeciwnej stronie gigantycznej tarczy, stanowiącej jedyny w swoim rodzaju sztuczny obiekt planetarny. A kiedy kabinę pojazdu zalało ponownie światło, raptem oślepił mnie przeraźliwy błysk. Dokładnie takim samym witała gości trzecia planeta Telmura, sąsiadująca z globem, oblanym informacyjnym oceanem…
— Do ryżego diabła! — syknąłem, nie panując nad sobą. — Znowu?!
Powierzchnia lądu była tuż. Wypatrzyłem gładki jak szkło kwadrat, otoczony zwałami kamieni… a może to były ruiny? — i wszedłem w ciasną spiralę.
Znalazłem się na wysokości mniej więcej metra nad poszarpanymi krawędziami jakichś bloków, płyt, dźwigarów przypominających sterczące pionowo, złamane śmigła. Jeszcze jedna upiorna błyskawica. Zły na siebie, że choć ostrzeżony w porę, nie włożyłem słonecznego kasku, zmieniłem kurs i wzniosłem się odrobinę wyżej. Kilka sekund później przekroczyłem granicę cienia. Wtedy zawróciłem i ostrożnie, nie spuszczając wzroku z zielonej nitki, biorącej swój początek w komponie Netta, ruszyłem z powrotem. Nie leciałem długo. Dosłownie kilkanaście metrów za linią dzielącą noc od dnia, ale już na oświetlonej płaszczyźnie, w płytkim zagłębieniu, wypełnionym wszechobecnym gruzem, ujrzałem coś dobrze znajomego. Kryształki. Piramida zbudowana z pryzmatów. Eksperyment informacyjny późniejszych twórców przeklętej hodowli na drugiej planecie Telmura.
Ta tutaj nie stała jednak jak jakiś słoneczny pomnik. Była rozłupana niemal dokładnie na pół. Jedna jej część leżała, zagrzebana częściowo pod resztkami zabudowań. Tuż obok, cały w bieli, choć oświetlony przez kolorowe, załamane w pryzmatach promienie, stał nie uszkodzony na pierwszy rzut oka ptaszek Netta. Pomiędzy pojazdem a resztkami pięknej piramidy widniała leżąca bez ruchu postać w skafandrze, podobna do porzuconej, źle wypchanej kukły.
7
Zrobiłem jeszcze jeden krok w stronę leżącego i w ułamku sekundy, bez najmniejszego przejścia od najgłębszej ciszy, słuchawki przewierciły mi czaszkę nieopisanym hałasem. Być może nie był to aż taki wrzask, jaki wydawała sama hodowla na Drugiej Telmura, ale dla zwykłych ludzkich uszu różnica doprawdy nie zasługiwała na uwagę.
Odruchowo uniosłem do skroni dłonie w wielkich próżniowych rękawicach i z całych sił przycisnąłem je do twardej powłoki kasku. Bezsensowny gest.
W następnej chwili cofnąłem się o ten jeden krok. Nastała cisza. Ulga była tak dojmująca, że kolana ugięły się pode mną, o mało nie usiadłem. Potrzebowałem co najmniej minuty, żeby ponowić próbę. Z takim samym skutkiem. Dokładnie tam, gdzie stałem, przebiegała granica, na której dzięki jakiemuś niebywałemu kaprysowi natury zatrzymywały się fale emitowane czy przetwarzane przez rozłupaną piramidkę z pryzmatów.
Cofnąłem się jeszcze o krok i próbowałem skupić myśli. Muszę Netta zabrać. Aby tego dokonać, wystarczy przebyć te pięć, sześć metrów. Droga była najeżona poszarpanymi ostrzami dawnych konstrukcji, ale ona sama nie przedstawiała najmniejszych trudności. Nic tutaj nie powinno być trudne dla człowieka w skafandrze. Ubiór Netta także wydawał się nie uszkodzony, zresztą gdyby rzecz wyglądała inaczej, nie przeżyłby ani kilku sekund w próżni. A jednak leżał tam nieruchomo jak podłużny, niedbale uszyty worek. Co doprowadziło go do tego stanu?
Odpowiedź nasuwała się sama. Stał i słuchał. Może o jedną jedyną sekundę za długo? Obezwładnił go hałas w słuchawkach. Lawina informacyjnej mierzwy. A więc jeżeli pójdę po niego, za chwilę sam będę tam leżał, równie wygodnie jak on rozciągnięty na gruzowisku.
Tamta piramida, pod którą znaleźliśmy Chippinga, milczała. Posyłała nam zabójcze „zajączki”, pokazywała obrazki; mamiła pozornym ruchem kryształków, ale siedziała cicho. A może nie? Może tym razem tylko dlatego jest inaczej, że tutejsza budowla z pryzmatów jest ruiną, jak wszystko dookoła? Przepołowiona, zdruzgotana w znacznej części. Kto wie, czy właśnie nie dlatego, zamiast słać swój hałas do jakiegoś umiejscowionego w kosmosie odbiorcy, daje nieustanny, obłąkany koncert w promieniu kilku lub kilkunastu metrów?
Zastanowiłem się. Eksperyment informacyjny. Pryzmaty. Zabawa w dzielenie promieni słonecznych na barwy tęczy.
Pryzmaty?…
Odruchowo spojrzałem w niebo. Słońce stało dość wysoko, jeśli można się tak wyrazić, przebywając na powierzchni czegoś, co nie jest ani planetą, ani księżycem, ani w ogóle żadnym trójwymiarowym ciałem niebieskim. Ta taca nie ma orbity, zgoda. Nie znaczy to jednak, że wisi w próżni nieruchomo, że nie kręci się wokół jakichś zwariowanych osi, drepcząc równocześnie dookoła Ety Sieci.
Cień zaczynał się dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów za piramidą. Dłuższą chwilą spędziłem bez ruchu, obserwując jego granicę. Trwała w miejscu. Trwałem i ja. Nogi zaczęły mi drżeć jak po długotrwałej wspinaczce, ale stałem dalej. Wreszcie spostrzegłem, że linia cienia w ślimaczym tempie wspina się na odłamek dawnej ściany. Szła w moją stroną. To nie ulegało wątpliwości.
Pięknie. Teraz pozostaje tylko czekać. Ponieważ owa piramida jest zbudowana z pryzmatów, więc nośnikiem wszystkich gromadzonych i emitowanych przez nią informacji są promienie słoneczne. Inaczej mówiąc, kiedy ogarnie ją cień, umilknie i pozwoli mi bezpiecznie podejść do Netta.
Usiadłem na kupie gruzów i wyciągnąłem nogi. Raz czy dwa obejrzałem się na pojazdy. Stały grzecznie, czekając tak samo jak ja. Może była pewna różnica… zresztą mniejsza z tym.
Czekałem. W przestrzeni zderzały się galaktyki, przestawały istnieć miliardy słońc, rodziły się nowe. Na Ziemi…
Pomyślałem o Avonie. Zagryzłem wargi i intensywnie zacząłem się zastanawiać, czy w moim mieście jest teraz noc czy dzień. Czy Ago przewraca się właśnie z boku na bok, czy też na przykład, jak zawsze świeży, z tym swoim ironicznym grymasem na gładko wygolonej twarzy, mówi akurat do profesora Boukina: — „Nic się nie martw. Jeśli nie wrócą, poślemy innych…” Uśmiechnąłem się. Uśmiechałem się jeszcze, kiedy ponownie stanęła przede mną twarz Avony, tak wyrazista i bliska, że aż się zląkłem. Nie dlatego, żebym pomyślał o zabłąkanych informacjach czy innych zwidach. Powód był zupełnie inny…
Czekałem. Próbowałem się zdrzemnąć, ale nic z tego nie wyszło. Otworzyłem oczy i zacząłem ostrożnie rozgarniać gruz. Jakieś porozdzierane płytki, pozostałości większej płaszczyzny, kawałki blach, kątowników, nieregularne bryły o ostrych jak noże krawędziach.
Pomyślałem, że grzebiąc w tym świństwie mogę z łatwością uszkodzić rękawice, i dałem spokój.
Za moimi plecami, w odległości mniej więcej dwóch kilometrów, ląd kończył się pozornym horyzontem. Tam stały nie uszkodzone budynki, które zwabiły Netta. Teraz nie mogłem ich widzieć. Ale kiedy ponownie znajdą się pode mną, kiedy przekroczę krawędź rzekomego lądu, który miałem pod nogami, znowu usłyszę Jura.
Cień przyszedł nagle, a wraz z nim złudzenie chłodu. Był to miły chłód, niosący ciszę i ukojenie, jakbym w bardzo upalny dzień wszedł do pokoju w domu mojego dzieciństwa. Odczekałem jeszcze chwilę, po czym podniosłem się, sprawdziłem, czy do nogawek spodni nie przylgnęły mi jakieś śmieci i ruszyłem w stronę leżącego.