Słuchawki pozostały głuche do końca. To znaczy do momentu, kiedy pochyliłem się nad Nettem, podniosłem go i przerzuciłem sobie przez ramię. Milczały także, gdy lokowałem go w fotelu mojego ptaszka. Odezwały się dopiero, kiedy kilka minut po starcie przekroczyłem linię „horyzontu”. Odezwały się, rzecz jasna, głosem Jura.
— No — powiedział spokojnie — pośpieszyłeś się…
— Robiłem, co mogłem. Co u ciebie?
— Wszystko po staremu.
Nett poruszył się i coś zamruczał.
— Co tam? — zainteresował się Jur.
— Nic, nic — odpowiedziałem, kładąc równocześnie dłoń na ramieniu Netta. Pod moim dotknięciem obudził się i otworzył oczy. Były niemal białe. W ich wyrazie przebijało coś, co tak nam się nie podobało w spojrzeniu Chippinga.
— Przez chwilę nie będziemy rozmawiać — poinformowałem Jura.
— Masz kłopoty?
— Nie. Nie mów teraz.
Wstałem, opuściłem oparcie fotela, na którym leżał Nett, i zająłem się tą namiastką aparatury medycznej, jaką dysponował komputer ptaszka.
Kiedy zapinałem ostatni pas, mocujący do poduszki fotela niefortunnego łowcę informacji, z jego nieruchomych warg wypłynęło głębokie westchnienie.
— Leż spokojnie — powiedziałem. — Wszystko w porządku…
Próbował się podnieść. Na jego twarzy odmalowało się napięcie. Pochyliłem się nad nim.
— Twarz… — wyszeptał z wysiłkiem. — Twarz… strefa…
Coraz lepiej. Chipping mówił o czarnym słońcu, a ten o twarzy i strefie.
— Buk… to był Buk… — wykrztusił odrobinę głośniej. Zamknął oczy i powtórzył: — Buk Ramanian. Coś mówił… ale ja nie słyszałem. Nie słyszałem — ponownie zamknął oczy. — Strefa… — dodał po chwili. Wyraźnie opadał z sił. Za dużo trudu kosztowało go mówienie. — To jest strefa… — wyszeptał jeszcze i umilkł.
— Co się stało? — spytał Jur, kiedy ponownie usłyszał mnie na fonii.
— Nic — odpowiedziałem. — Leczyłeś rudzielca, teraz zajmiesz się brunetem. Nie powinno ci to sprawić większej różnicy…
— Nie wiem… Czy jest bardzo źle? — spytał po chwili zmienionym głosem.
— Nie. Żadnych urazów, obrażeń, skafander cały, butle tlenowe pełne. Szok…
— Tak jak tamten?
— Powiedzmy… — zgodziłem się. Może nie aż tak, ale co za różnica. Za to tamten nie był z Centrali. Mógł sobie pozwolić na miesiąc odpoczynku. Nett nie.
Poczułem lekkie mrowienie w przegubie dłoni. Odruchowo obejrzałem się, obrzucając niezbyt życzliwym spojrzeniem sąsiedni fotel. Daje mi znać, że żyje. Jakbym o tym nie wiedział. Zwróciłem się ponownie ku ekranom. W lewym górnym rogu centralki komunikacyjnej paliła się nikłym światełkiem lampka wezwania. A mój kompon odzywał się nadal.
Przebiegło mi przez myśl, że zbyt długo siedziałem pod tą rozłupaną piramidą. Przymknąłem na moment oczy, po czym otworzyłem je szeroko. Lampka na pulpicie nie przestawała pulsować bladozielonym światełkiem.
Wysunąłem ekranik. Natychmiast ukazała się na nim głowa mężczyzny. Patrzył wprost na mnie i coś mówił. To jego kompon emitował wezwanie. Ale ten człowiek nie próbował nawet przekonać się, czy jego sygnały ktoś odbiera. A może właśnie próbował zbyt długu, a dziś uważa spoglądanie na swój ekran za zbędny trud?
Pochylił głowę. Jego wargi nie przestały się poruszać. Był bez kasku, dobrze oświetlony. Ciemne włosy, rysy twarzy nieco zatarte, ale poznałem go od razu. Buk Ramanian. Członek załogi stacji. Egzobiolog, badacz, kolega Airy i Chippinga. Nie jest sam. Mówi przecież do kogoś.
Sięgnąłem do płytki na rękawie i wdusiłem klawisz.
— Buk — powiedziałem głośno i dobitnie. — Buk, wzywam cię. Odezwij się…
Głowa na ekraniku nie zareagowała najmniejszym ruchem, który mógł świadczyć, że kompon przekazał mu choć jedno moje słowo.
— Buk Ramanian — powtórzyłem. — Halo! Nie, to na nic. Jest za daleko. Fale biologiczne mają ograniczony zasięg. Ściśle mówiąc nie one same, tylko aparatura, która pozwala wykorzystywać je jako narzędzie łączności. Buk jest za daleko, żebym mógł z nim rozmawiać. Znajduje się jednak na jakimś globie, oświetlonym przez słońce. Chodzi po nim bez kasku. Czyli mogło być gorzej.
— Jur — powiedziałem spokojnie — przygotuj statek do lotu.
— Jest przygotowany — odpowiedział z lekkim zdziwieniem. — Stało się coś?
— Na razie niewiele — mruknąłem.
— Generatory? — spytał już normalnym tonem.
— Nie. To blisko. Nie dalej, niż sięgają optyczne sygnały komponów.
— Widzisz coś?
— Jakbyś zgadł — burknąłem.
Twarz Ramaniana zniknęła z ekraniku, kiedy tylko znalazłem się po przeciwnej stronie monstrualnej płaszczyzny, którą Nett wziął za planetę. Sygnały słabły z sekundy na sekundę. Ustaliłem ich kierunek, ale co znajdowało się na jego przedłużeniu? Planeta? Jeśli tak, to która? Sondy dostarczyły nam nieco danych o układzie planetarnym Ety Reticulum. Tyle tylko, że kierunek, nawet w przestrzeni, nie zawsze oznacza równocześnie drogę. Komputer nie obliczy toru lotu, zanim tachdar nie „pokaże” mu docelowego obiektu. A tachdar pokazuje jedynie metalowe tarcze i rojowisko kosmicznych odprysków.
A może w otoczeniu statku zaszły jakieś zmiany?
— Uważaj, Jur — powiedziałem. — Podam ci teraz tor sygnałów. Już…
Przełączyłem nadajnik z fonii na namiar i podłączyłem wzmacniacze. Sprawdziłem sprzężenie z sekcją fal biologicznych, po czym spytałem:
— Jak z odbiorem?
— W porządku — odpowiedział po chwili. — Bardzo słaby — dodał z wahaniem.
— Nie szkodzi. Posłuchaj teraz. Za kilkanaście minut będę na statku. Nie ma najmniejszego ryzyka. Wszystkie zespoły, poza celowniczymi, skieruj na namiar Ramaniana. Może w tej żelaznej piance dokoła nas robią się od czasu do czasu małe dziurki. Próbuj. Próbuj bez przerwy. Nie mów do mnie nic, nie zajmuj się niczym innym. Jeśli znajdziesz jakąś planetę i potrafisz dokazać tego, żeby komputer zaprogramował drogę, to będzie koniec naszych kłopotów. Rozumiesz?
— Uhm…
— No to powodzenia. Wyłączam się…
— Lan… — usłyszałem słaby głos za sobą. Odwróciłem się. Oczy miał przymknięte. Pod nimi widniały szerokie, sine półksiężyce. Nie ulegało wątpliwości, że dostał za swoje.
— Leż spokojnie — powtórzyłem bez zastanowienia.
Wykrzywił wargi w ironicznym grymasie.
— Odwiąż mnie — wyszeptał. — Przecież to idiotyczne…
— Co do tego, zgoda — burknąłem. — Jak się czujesz?
— Ty pewnie powiedziałbyś, że normalnie — próbował się uśmiechnąć. Przyjrzałem mu się nieco uważniej. Chyba rzeczywiście mogę sobie darować te pasy.
Nie śpiesząc się wstałem i podszedłem od tyłu do jego fotela. Uwolniłem go, następnie podniosłem oparcie. Westchnął z ulgą. Zaraz potem próbował unieść głowę. Przytrzymałem go przez chwilę, po czym cofnąłem ręce.
— Normalnie, nienormalnie — powiedziałem — powinieneś mieć przynajmniej tyle rozsądku, żeby dokończyć kuracji. Nie przerywaj połączenia z aparaturą medyczną.
— To tylko szok — bąknął.
— Właśnie — podchwyciłem niemiłym tonem — szok. U Chippinga to także był tylko szok…
Nie zareagował. Ponownie zamknął oczy i zmarszczył brwi. Na jego twarzy odmalował się wysiłek.
— Lan? — odezwał się wreszcie.
— Uhm?…
— Ja wiem, co to było…
— Ja także wiem — wzruszyłem ramionami. — Pomyliłeś się. Zapatrzony w „horyzont”, nie zwróciłeś uwagi, że go tam nie ma.