— Przestań — zaprotestował słabo. — Ja myślę o tym tutaj — zrobił ręką szeroki ruch, jakby chciał objąć nim całą Galaktykę.
— Naprawdę? Dowiedziałeś się, leżąc tam jak martwe cielę?
Przez chwilę wpatrywał się we mnie beznamiętnym wzrokiem, po czym nagle na jego twarzy zagościł blady uśmieszek.
— Żebyś wiedział — mruknął. — Właśnie tam. W pewnej chwili ujrzałem obraz…
— Zawsze te obrazy — sarknąłem. — Nie
mógłbyś na jakiś czas zapomnieć o swojej wielkiej pasji?…
— To była strefa Dysona… — powiedział spokojnie.
Już otwierałem usta, żeby wyrazić pogląd na wartość informacji zbieranych za pośrednictwem ładnie szlifowanych kamyczków, kiedy nagle poczułem, że w mojej głowie dzieje się coś niedobrego. Jakby raptem puściły jakieś zastawki, blokujące dotychczas dopływ krwi do mózgu. Kilka sekund siedziałem jak skamieniały, z otwartymi ustami, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu.
Wreszcie zamknąłem usta i potrząsnąłem głową. Następnie odwróciłem się do niego. Musiał wyczytać coś w moim wzroku, bo uśmiechnął się znowu.
— Proste, prawda? — spytał z nutką przekory.
Przytaknąłem machinalnie. Proste. I jak jeszcze! Do miliona diabłów. Przecież to leżało przed nami jak na patelni! Strefa Dysona! Tylko zupełny, bezgraniczny absurd takiego przedsięwzięcia mógł sprawić, że żadnemu z nas nie przyszło to dotąd do głowy. A przecież jeśli się chwilę; zastanowić, nic innego nie mogło w takim stopniu i w taki sposób wypełnić całego układu metalowym złomem! Te wszystkie mniejsze i większe postrzępione tarcze, nie wyłączając tak ogromnych, że przekraczały rozmiarami średnice największych planet! Ba, przecież zachowały się nawet budowle, całe ich kompleksy, nie mówiąc o miliardach kilometrów kwadratowych ruin…
Strefa Dysona. Kiedyś i na Ziemi rozważano możliwość stworzenia ludzkości takiego mieszkania. Zamknięta blaszana kula, której koło wielkie odpowiadałoby mniej więcej drodze planety dookoła słońca. Zabudowa, rzecz jasna, na wewnętrznej powierzchni. Tereny mieszkalne większe o miliardy miliardów razy. Zatrzymanie prawie całej energii słonecznej na obszarze własnej cywilizacji. Piękna wizja! Nieważne, że taki sztuczny ląd musiał być z natury pozbawiony prawdziwych gór, wód i przyrody. To w końcu dałoby się zastąpić sztucznymi parkami… Ale ludzie w tym samym jeszcze stuleciu, w którym wyobrazili sobie taką strefę, potrafili zrozumieć, że idea jej realizacji jest i pozostanie utopią. Inaczej. Że budowa takiego wielkiego nowego świata, teoretycznie możliwa, w praktyce musi doprowadzić do katastrofy. Bo absolutne opanowanie sił grawitacyjnych w przestrzeni, tak żeby do końca wykluczyć możliwość dewiacji, jakiegoś choćby minimalnego przesunięcia względem słońca, jest nie do osiągnięcia. Jak to powiedział Nett? „Wspaniała rasa”. Rzeczywiście, wspaniała!
Tak, to musiała być ta planeta, na której się osiedlili po opuszczeniu czarnego słońca. Może potem sięgnęli po dalsze. A jeszcze później zakiełkował w nich inny pomysł. Zrealizowali go… na swoją zgubę.
— To była wspaniała rasa — powiedział Nett, jakby wiedział, co przed chwilą myślałem.
— Oczywiście! — żachnąłem się. — Jeśli wspaniałość rasy polega na tym, że potrafi zaśmiecić cały kosmos ruinami własnej cywilizacji, chętnie się z tobą zgodzę.
— Skąd wiesz, czy wszyscy zginęli?
— Chciałeś powiedzieć, że nie wiemy, do kogo mówił Ramanian, kiedy ruszał wargami na naszych ekranikach? Masz nadzieję, że nie do Airy, tylko do jakiegoś potwora?
— Chciałem powiedzieć tylko to, co usłyszałeś — odrzekł chłodno. Mimo woli spojrzałem na niego z zaciekawieniem. Nie ulegało wątpliwości, że ten szok informacyjny, któremu uległ, należy już do przeszłości.
Wstałem i odczytałem wskazania przystawki diagnostycznej. Nie pomyliłem się.
— Dość tego dobrego — odłączyłem go od aparatury. Podniósł się bez wysiłku i uśmiechnął.
— Widzisz? — mruknął. — Taki mały szumik to jeszcze nie tragedia. A czasem człowiek po przebudzeniu wstaje odrobinę mądrzejszy. Zupełnie niespodziewanie.
— Strefa Dysona — powtórzył pod nosem Jur, już chyba po raz szósty czy siódmy, od kiedy statek znowu był w ruchu. — Jakim cudem? — > zawiesił głos i pokręcił głową.
Nadal przepychaliśmy się przez obszar, wypełniony resztkami, pozostałymi po działalności dawnych gospodarzy układu. Zielona nitka powracała jednak niezmiennie na ekran, po każdym wybuchu zmiatającym ciało, które stanęło na naszej drodze. Jur znalazł lukę i zdążył wziąć namiar. Naszym celem była teraz czwarta, najbliższa planeta układu. Tam był Buk Ramanian. Żywy.
— Co takiego właściwie zobaczyłeś w tej rozwalonej piramidzie, co podsunęło ci myśl o strefie Dysona? — spytałem w pewnej chwili, zwracając się do Netta. — Jakiś „film” z budowy? Budynki?
Zapytany rozłożył ręce.
— Nie wiem, jak to powiedzieć — mruknął po chwili z wahaniem. — Czy widziałeś kiedyś model naszego systemu słonecznego?
Oczywiście, mogłem nie widzieć. Mogłem zacząć służbę w Centrali bezpośrednio po opuszczeniu żłobka. I nigdy potem nie skończyć żadnych studiów.
Wyjaśniłem mu to.
— Nie złość się — odpowiedział pojednawczym tonem. — Zobaczyłem właśnie coś takiego… chociaż nie było słońca, tylko kula… bo ja wiem… jakby Ziemia naturalnej wielkości, a obok niej szkolne modele Marsa, Jowisza i tak dalej. A mimo wszystko od razu pomyślałem o układzie planetarnym. A jeśli taki układ, to tylko ze strefą… naprawdę nie wiem. Czy to zresztą ważne?… — uśmiechnął się bezradnie.
— Może i nie — Jur zrewanżował mu się uśmiechem. — Powinniśmy się byli domyślić, bez interwencji kryształków. Zastanawia mnie tylko, jakim cudem zdążyli zasiedlić taką niestabilną konstrukcję?
— To nie musiała być pełna kula — powiedziałem z namysłem. — Sądzę, że zostawili jakieś wolne pasy, może nawet całe sektory zbudowali jedynie z wąskich pierścieni. Utrzymać sztuczną atmosferę na najmniejszym nawet skrawku lądu potrafi teraz każde dziecko, jeśli ma odpowiedni sprzęt. Musieli zainstalować jakąś aparaturę, która powinna zapewnić strefie równowagę. To znaczy tak im się zdawało.
— Nie sądziłem, że zobaczę kiedyś na własne oczy bodaj model czegoś podobnego — mruknął Jur.
— Bo masz za dużo oleju w głowie. Nie chcesz zrobić wszystkiego naraz i za wszelką cenę. Oni chcieli. Rozwijali bez ograniczeń specjalistyczne dziedziny nauki… a równocześnie rozmnażali się jak króliki. Kto wie, może i wymyślili stabilną strefę Dysona, a zginęli dlatego, że było ich już po prostu zbyt wielu i kiedy jedni pchali ten ich światek w górę, drudzy równocześnie wytężali wszystkie siły, żeby temu przeciwdziałać? Oczywiście w najlepszej wierze…
— Byli przecież zintegrowani… — zaczął z wyrzutem Nett, ale nie pozwoliłem mu dojść do słowa.
— Toteż mówię, że w najlepszej wierze — powtórzyłem z naciskiem. — Tylko nie mogli się już ze mną skomunikować. Na szczęście my nie wiemy, jakie procesy dezintegracyjne zachodzą w rzeszy liczącej, bo ja wiem… — zastanowiłem się przez moment. — Powierzchnia tej strefy, nawet jeśli nie była szczelnie zamkniętą kulą, pomieściłaby kilka trylionów istot. Wystarczy? I jeszcze jedno. Nie będziemy się teraz bawić w archeologów, ale katastrofa musiała nastąpić w okresie, kiedy ten ocean na Telmurze prosperował już w najlepsze, bombardując ich sygnałami. Nieprzebrana, rozprzężona masa, odbierająca nieprzebraną masę informacji. Oto temat dla malarza…