Выбрать главу

Wczoraj połknęłam małego delfina. Śmierć jest sprytna. Nie musi mnie dokarmiać. W nocy nie potrafię także słuchać własnego bełkotu.

To była zbrodnia.

To srebrny wiatr na pożegnanie.

To samotność.

To koniec.

To zakazane łzy dziecka.

To ja.

To sen.

Nie wierzę.

Wypalam 80 papierosów dziennie. Tak było z każdą sprawą. Wszystko było doskonałe, najdoskonalsze, śmierć jak łagodne przytulenie dłoni kochanków, muśnięcie tchnienia jaszczurki, płatek róży, chrapy konia. To było życie, to była Agonia. PRZEMIJANIE. Nawet nienawiść innych była doskonała. Kara za umieranie.

Śmierci, pomóż, urywa mi się wątek. Pojedyńczość zdania. Może to także ma sens. No chodź już Basiu, już czas na twoją dawkę koki, już organizm domaga się jej działania. Nie możesz się dłużej ociągać, bo zacznie się zemsta ciała i będziesz biedna, oj biedna, zaczniesz występować przeciwko sobie (jakby szprycowanie nie było ostateczną samozagładą). No chodź, mamy tu coś dla ciebie wyjątkowego. Śmierć to podrzuciła radosna, spróbuj, nadstaw przedramię, podam ci to jak komunię, niech się spełni. Niech się zacznie. Już mi zabierają zewnętrzną warstwę skóry, podnoszą, wypełniają. Krwawe placki przyciągają ławice leniwych much, oblepiają, wysysają i odchodzą zaskoczone. Cofanie kadru. Jestem w raju. Tutaj nawet ziemia nie odczuwa głodu. Sen, sen, dokąd się schował? Garście leków nasennych bez odliczania dawki, to już i tak bez znaczenia. Wyczekiwanie na krótki mrok, zapadanie się falujących nóg, tańczących oczu. Jeszcze raz trzeba starać się o łaskę zapomnienia. Czy religie są doskonałym zniewoleniem?

Pierwsza panika w związku z AIDS. Choroba zaczyna krążyć wśród narkomanów opiatowych. Miałam szczęście w tamtym wcieleniu, że mnie zdążyła dopaść. Ciekawe co się dzieje z Barbarą? Czy jeszcze żyje? Była taka chora.

Jest mi stale zimno. Stare lesbijki już mnie nie ogrzewają. Sądzę, że nikt w tej chwili nie odważyłby się do mnie przytulić.

Pieniądze na narkotyki były kwestią zasadniczą. Byłam zdecydowana na wszystko. Kradzieże, prostytucja, szantaż. Morderstwo? Nie, nie zabiłam drugiego człowieka w sposób ogólnie pojmowany. Jest to kwestia moralna samobójstwa.

Zatarły mi się nerki. Cewnikowanie jest niewygodną operacją, lecz czasami trzeba się wysikać. Tak po prostu.

Dlaczego narkotyki tak wyniszczają? Dlaczego nie ma takich, które nie zabierają zdrowia, duszy, umysłu, kariery, miłości?! Dlaczego potrzeba ich coraz więcej i więcej aż do niewyobrażalnych śmiertelnych dawek, które już nie uśmiercają? Ile razy można unicestwić się ostatecznie? Raz.

Jak dobrze, że wokół nie ma nikogo; tych oszukujących każdym gestem, słowem, uśmiechem, drgnieniem dłoni. Oni boją się bardziej niż ja; boją się wszystkiego szefa, podwładnego, ludzi na ulicy, przyjaciół, męża czy żony, rodziców. Są tak samo zniewoleni!!!!!!

To ja, ja przypominam im swoim wyglądem dawne winy, rozjątrzam sumienia, porażam zmysły, zmuszam do przypominania, że istnieje zło, które gdzieś głęboko tli się nierównym płomieniem w nich samych.

Nawet śmierć jest zakłamana.

Spaliłam pluszowego misia. Udało mi się to.

Codzienność, która nie istniała. Zapomniałam alfabet. Teraz oczywiście znam litery, ale wtedy trudno mi było zebrać myśli w dojrzały owoc, w określony porządek rzeczy, w rytm Kosmosu. Dłonie były nieporadne, zataczały koliste elipsy.

Jak nadać kształt czemuś, co przelewa się przez palce, przebiega skurczem przez nerwy, nie ciecz, nie ciało stałe. Nic, co można by ujarzmić. Pełna koncentracja czynności w momencie podawania zastrzyku. Setki impulsów nerwowych zaprzęgniętych do tytanicznej pracy.

Malowałam transformacje robaczków, palcami na ścianie pokoju lub na zewnątrz domu. „Pijane robaczki” tak nazwałam cykl obrazów. Wszystko inne stało się bezimienne, wypadało. Nowe obrazy stały się wydarzeniem, połączone z tajemnicą umierania i życia. Kokaina już mnie nie podniecała, dawała otępienie, nawet przyjemne, z bezwładem ciała. Wysyłam obrazy w Galaktykę. Miały wysoką cenę, Okupowano mój ogród. Grupa początkujących ćpunów. Naiwni, uważali mnie za swego przewodnika. Miałam ochota związać się z nimi za rękę i skoczyć w przepaść. Tylko tam mogłam ich zaprowadzić.

Ginęłam codziennie jak motyl. Nie pamiętam momentu przechodzenia. Zmalałam od pierwszego zastrzyku koki 5 cm.

Śmierć przyniosła magnetofon i kasety. Mogę słuchać muzyki. To dobrze. Nie jest tutaj tak tragicznie. Nadmiar tragiczności zawsze odwraca twarze. Sperma, robaczki, pająki polujące w sieci na muchy, codzienność bez stanu trzeźwości, brak oddechu. Reanimowano mnie kilka razy. Śmierć kliniczna niczym nie różni się od snu. Uwierzcie mi. Przy dawce 500 mg kokainy nie potrafiłam zbliżyć się do mężczyzny. Nie wpuszczałam. Cholera, zniszczę to. Niech śmierć martwi się sama. Niech mnie zabiera w tej sekundzie. Pieprzę jej darowane 10 dni. Eutanazja. Zaczęłam żebrać. Jako pierwsza wśród młodych ludzi. Teraz wiem, że ci z AIDS chodzą z tabliczkami. Wyzwalanie litości dla modlących się. A jednak nie chciałam popełnić samobójstwa, dopóki śmierć nie stanęła w drzwiach i krzyknęła: Dosyć! Nie dojdę do kresu śmierci właściwej. Wyznaczyłam sobie inną datę. W pozostałościach ludzkiej formy pozostał umysł, ostatnia funkcja, najsilniejsza, która zanika najpóźniej. Pokrętnie rozumujący, zabiegany przeliczaniem dolara na kokę, nie mający czasu na oczyszczanie, zagrożony wizją zagłady świata.

Hej, wy wszyscy którzy pragniecie być ćpunami. Tam w głębokiej podświadomości duszy ludzkiej jest wpisana tendencja do bycia nałogowcem. To ukryty gen przekazywany przez stulecia, który w sprzyjających warunkach zaczyna działać. Nagle spostrzega się, że inaczej popija się alkohol. Leki przy drobnych bólach same znajdują się w dłoni. Sen przychodzi dopiero po trzykrotnie zwiększonych dawkach niż przepisał lekarz. A pewnego dnia trafia się na opiaty czy halucynogeny. I nie można bez nich żyć. Oto jest narkomania. Szukacie winnych: dom rodzice, szkoła. A winnych nie ma, NIE MA, po prostu nie istnieją. To my sami chcemy być nałogowcami, chcemy się uzależnić, zniewolić, zamknąć w obłędzie. Witajcie moje krwawe dzieci: jeden zastrzyk, jeden kop i lawina toczy się. A bunt Basiu na zniewolenie? No, co ty na to? A brak miłości? Co ty na to? Już nic, Basiu, już tylko śmierć.

Przespałam kilka miesięcy w przekonaniu, że nie żyję. Byłam taka lekka, że wiatr unosił mnie 40 cm nad ziemią i nie musiałam chodzić na opuchniętych stopach. Na dużym palcu lewej stopy zrobiła się cuchnąca dziura, która prześwituje jak luneta. Owrzodzenia na palcach, proszę mnie nie przytulać.

Ocal mnie Panie.

Już czas.

Dokąd? Kiedy?

Już wielki czas.

W drogę, przed siebie. Wiem, tuż, tuż. Oddaj mi stopy!

Pluton egzekucyjny czeka madam. Za zdradę człowieczeństwa.

Do szału doprowadza mnie tykanie zegara lub kapiący kran. Dobrze, że na koniec panuje tutaj cisza. Słowa, słowa. Umykały, uciekały jak przestraszone króliki. Co za przeklęta mozaika. Co za przewrotność pamięci dom, mama, kosz, próg, koszula, samotność, dziwka, brat, strzykawka, krokodyl. To krzyżówka nie do rozwiązania. To pułapka. Namalowałam obraz zatytułowany: „Śmierć nadchodzi nocą”. I przyszła, spodobało się jej moje dzieło, a teraz z niego się wypłaca.

Zaczęłam powoli odzyskiwać spokój. Kiedy nie ma się nic do stracenia, nic cię nie zaskakuje. Ten cień, który jeszcze we mnie drgał, odblask świecy, błysk mrocznych skał nad brzegiem oceanu, oto trwał we mnie cień, który nie pozwala zasnąć, wymyka się spod kontroli świadomości, daje złudzenie życia.