Odpadające fragmenty mięśni wietrzono, odsysano flegmę. Kto, kto zapragnął za wszelką cenę utrzymać mnie przy życiu?
Cały świat był wypełniony szklanymi postaciami, które przenikały mnie na wylot, przebijały dłońmi jak doskonałymi ostrzami, wgryzały się szklistymi zębami. Były prawie niewidzialne, a jakże bolesne.
Schowałam się do probówki i oczekiwałam końca eksperymentu. Zakłady psychiatryczne miały na celu utrzymywanie mnie w stanie względnej świadomości, bym odczuwała zaplanowany atak. Liczyłam na ptaki, które mogły mi pomóc w ucieczce i wyczekiwały na drzewach, zaglądały przez kraty.
Lekarze z lubieżnością wychwalali moje postępy w nauce siadania. Powstrzymali zmniejszanie się ciała, utyłam o 5 kg. Zaczęłam zaprzeczać, aby ktokolwiek zakładał podsłuchy w liczniku na prąd, czy w szafce z opatrunkami. Robaki zniknęły z piżamy, napady śmiechu były mniej gwałtowne.
Pojawiły się mikroślady pamięci i ogarniało mnie totalne przerażenie dlaczego ONI chcą przywrócić tamten koszmar.
Rozpoczęłam naukę pisania. Być może była to decyzja niewłaściwa. Zorientowali się, że pamięć wzbudza u mnie szczególny niepokój i podłączono mnie do odsysacza myśli. Kontroluję połączenia. Nie. Nie będę wydawała rozkazów. Gdyby mózg jednego człowieka przeniesiono w ciało drugiego człowieka, czy nie byłaby to cudowna odmiana nowego rodzaju schizofrenii?
Gdybym pisała jedną stronę dziennie, mogłabym żyć jeszcze dwa tygodnie. Nie, nie ma takiej potrzeby.
Ceny kokainy ponownie rosły. Partyzanci nie zdołali obronić wielu plantacji przed ogniem niesionym przez brygady specjalne. Lecz mafia nie poddaje się nigdy. Narkomani przeklinali rządy i inne formy przemocy i terroru. Nic w zamian, tylko zabranie narkotyku. Zaczęłam pracować nad nowym środkiem, który może być podany raz na tydzień. Jesteś przez całe siedem dni na obłędnym haju, bez kłucia żył, robienia wlewu w odbyt czy łykania prochów. Wierzyłam, że będzie to epokowe odkrycie, nowy rodzaj broni supernarkotyk dla ludzkości. Jeden zastrzyk w tygodniu i ogarnia cię wieczna szczęśliwość, wielka i nieodgadniona. Mogłam dać światu świadectwo mego geniuszu. Siły bezpieczeństwa pragnęły wysadzić laboratorium, odebrałam przekaz z kwiatu w ogrodzie. Policja ponownie odwiozła mnie do szpitala, badania zostały przerwane.
Ukrzyżowano mnie w łóżku.
Byłam niezniszczalna.
Byłam jedyna.
Słońce zagląda do pokoju. Tam podobno jest inny rodzaj światła. Wolę mieć zamknięte oczy.
Czy wiesz jaka jest cena wolności? Bywa najsmutniejsza.
Jesień trochę mnie zawodzi, ostatnia jesień. Być może i w tym jest jakaś mądrość. Nie kochasz, nie cierpisz. Nie jesteś kochany, nikt nie cierpi z twego powodu. To podstawy złudnej wolności.
Mieć i mieć, posiadać. Gromadzenie rzeczy i ich utrata jako największa tragedia. Wielkie nienasycenie, tak jak kolejne dawki narkotyku. No tak, przecież spokojnie można naćpać się rzeczami. Cały świat jest uzależniony od rzeczy.
Wielkie igrzyska śmierci rozpoczęte. AIDS wkroczyło do naszego kraju. Nie będę w nich uczestniczyć. Widywałam wiele podobnych śmierci. Czy AIDS powali człowieka na kolana? Koncentrowałam myśli na łączach siedmiu galaktyk i spowodowałam długotrwałe spięcie. Jedna z wróżek błagała mnie o darowanie życia, lecz pochyliłam kciuk w dół. Ostateczny wyrok zapadł. Wróżka opadła na Ziemię, w płonącej szacie, wokół unosił się delikatny zapach fiołków, który przypominał dom, matkę. Nagle usłyszałam: Nie zabijaj mnie. Zaczęłam konstruować niedorzeczne historie, które musiałam opowiadać przed kamerami zainstalowanymi w moim pokoju przez Wielkie Mocarstwo. Nie mogłam pozwolić sobie na wyjawienie prawdziwych myśli i odkrycie Wielkiej Tajemnicy, która się we mnie odradzała. Byłam prześladowana z powodu Największego Geniuszu Wszechczasów, który chciano wykorzystać do zagłady plantacji kokainy i wytropienia wszystkich narkomanów lub do odnalezienia receptury na powiększanie grama narkotyku przez pączkowanie… do 5000 g w ciągu doby.
Usiłowano wprowadzić mnie w stan hipnozy, lecz owinęłam głowę drutem kolczastym i zamknęłam obwód jaźni.
Nie można było mnie pokonać.
Kochałam słońce, teraz światło dzienne przynosi udrękę, dlatego stale pada i jest ciemno. Śmierć o wszystkim pamięta. Mam nadzieję, że nie będę skoszona ot tak, pomiędzy wieloma zgonami. Chcę mieć swój czas na umieranie.
Gdyby udało mi się przeżyć jeden dzień bez zastrzyku. Nie, to niczego nie zmienia. Jeden dzień nic mi nie daje. O drugim nie jestem w stanie nawet pomyśleć. Przychodzą wieczorami, ciężkimi, wojskowymi butami deptają kwiaty w ogrodzie, stukają do okien, gniewnie wydają rozkazy.
Dlaczego ludzie nie potrafią milczeć, kiedy trzeba i zadręczają innych swoimi opowieściami. Zupełnie nie na miejscu i nie na temat?
Codziennie wymiana ciała, pokonanie jaszczura. Wstrzykiwane pod skórę insekty poruszają się w takt czarodziejskiego fletu.
Wyjadali mi źrenice.
Byłam twórcą kokainy syntetycznej. Mogą zniszczyć wszystkie plantacje, nigdy nie zniszczą sieci laboratoriów. Oddałam patent światu, rozkaz napłynął rurkami destylatora. Byłam posłuszna głosom, melodyjnym i stanowczym, niosącym zapewnienie, że kokaina będzie wieczna.
Trupom odcinałam głowy i nabijałam je na kije słoneczników. Miałam dużo pracy, zbyt wiele, by mnie powstrzymano.
Rozpoczęłam Wielki Eksperyment. Postanowiłam zakończyć produkowanie kokainy i innych narkotyków na dowolnie wybranym terenie. Wszystkie kamery zostały nakierowane na cel.
Laboratoria nagle wstrzymały produkcję i dystrybucję, ludzie z gangów zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach, zamarł ruch na melinach.
Na ulicy pozostał ćpun bez towaru.
Zajęłam stanowisko w głównym obserwatorium.
Marcelu, tego czasu nie da się odnaleźć, odwrócić nawet we wspomnieniach. Jest stracony bezpowrotnie, zagubiony, oszalały, przegrany. Biegł we mnie jak przewrotny huragan, trąba powietrzna, muskając i niszcząc wszystko. Zagarniałam, by wypluć zmiażdżone, martwe, nie do odtworzenia oblicze. Antynomia istnienia.
Śmierć dla nosicieli śmierci. Śmierć dla handlarzy narkotyków, morderców, rebeliantów, trucicieli rzek, powietrza, oceanów i ozonu, producentów alkoholu, papierosów, dezodorantów, polityków wydających skrytobójcze rozkazy, terrorystów, producentów broni. Śmierć, śmierć, śmierć.
Narkomani z całego świata (lub jego części) wylegli, a raczej wypełzali, na ulice, z nor, z ciemności, jak szczury, w przeczuciu zagłady. Trwałam na posterunku w obserwatorium. Szpitale przyjmowały pierwsze wycieńczone ciała. Brakowało leków uśmierzających objawy głodu. Część z nich pokładała się na chodnikach, w konwulsjach, z żebraczymi gestami. Przechodnie chowali się w bramach, nie wychodzili z biur, ze sklepów. Wszyscy zdezorientowani. Dać im narkotyku! wołano desperacko. Kwestia ćpunów ma być ostatecznie rozwiązana głoszą napisy na murach. Poczułam moc Najwyższego nad uzależnionymi. Wystarczył jeden mój rozkaz, by ćpuny dostały towar, a świat mógł powrócić do zwykłego porządku rzeczy cichej śmierci, która nie drażni tak jawnie.
Powoli zaczęłam ustępować. Zobaczyłam młodą dziewczynę błagającą o jeden strzał, jeden powiew, draśnięcie w żyłę. To ja konałam na ulicy.
NIE. Natychmiast wznowić produkcję.
Po kilkunastu godzinach świat oddycha z ulgą. (Świat?) Dziesięć tysięcy narkomanów umarło w czwartej dobie, pięć tysięcy popełniło samobójstwo, zamordowano w aptekach trzy tysiące farmaceutów.
Gangi przemytnicze stoczyły kilka nierozstrzygniętych bitew.
Sen narkomana powrócił. Naturalna selekcja słabych i nadwrażliwych na światło. Jestem przerażona, po prostu przerażona. To nieprawda, że z ulgą przyjmuję odejście. Z ulgą przyjmuję jedynie zniknięcie bólu. Chodzenie po powierzchni Ziemi naprawdę jest pasjonujące. Zniszczyłam moją pasję i zapłacę za to. Lecz teraz, śmierci, zabierz ból, niech się stanie mocniejszy blask świecy przed zgaśnięciem.