Buntuję się. Został mi tydzień, a tu nieopisana część ostatnia. Jednak w jakimś sensie dopadało mnie oświecenie, być może skrajne od czystego dźwięku i mogę dzisiaj świadomie funkcjonować jako przepływ kokainy przez każdą cząstkę organizmu.
Teraz, dopiero teraz muszę znosić życie, choć krótkie lecz intensywne. W ciągu miesiąca przeżywam całe lata, a kto wie, może i stulecia. Wierzyłam, że kiedyś to nastąpi, teraz przeklinam. Nie. Umrę świadomie. To Jest Piękno.
Śmierci, proszę, jestem zmęczona, kokaina nie działa, bo jestem nią sama, więc jaki jest sens by mnie tu trzymać? Dokończyć pisanie?
Przeznaczenie czy wybór? Kurwa, wybór.
Mam jedną prośbę Panie, umrzeć i nie zmartwychwstawać, bym już nigdy nie uderzyła. Widzisz śmierci, po co mi dałaś te chwile samoświadomości, nie mogłam tak po prostu odejść jak inne ćpuny. Wraz ze świadomością objawiłaś mi pustkę, która kusi by ją zapełnić. Co za tortura.
Tak wiem, jestem kokainą.
Jestem trucizną.
Kim ty jesteś, że tak troskliwie się mną opiekujesz, niczym matka? Dosyć, trzeba wracać do wspomnienia.
Ludzie tylko na małą chwilę zachłystują się twoim samobójstwem i idą dalej. Czy jest ktoś, kto zatrzyma się co roku, zapamięta?
Milczenie. Poznane i tajemnicze. Z wolnego wyboru. Było to jedyne wyjście, kiedy cały świat domagał się skazania. Nigdy nie złożyłam żadnych wyjaśnień. Porozumiewał się ze mną sprzedawca losów na loterii, kiedy kupowałam u niego złudne szczęście. Wtedy na moment uśmiechałam się szarozielonymi wargami. Mężczyzna czynił gest, jakby chciał mnie powstrzymać za rękę przy podawaniu kuponu. Wynik losowania zawsze był ten sam pusty los. To mnie nie zniechęcało, powracałam następnego dnia by powtórzyć grę. Było to coś na kształt rytuału, stały element, jedyna forma pozornej stabilności w moim życiu. Mężczyzna czasami mnie oszukiwał i twierdził, że los wygrał. Mogłam ciągnąć następny bez zapłaty. To zdarzenie zaliczałam do szczęśliwych. Potrafiłam o nim pamiętać aż całą godzinę. Codziennie zabierałam swój cień do muzeum obrazów surrealistycznych. To tak jakby namalowano moje wnętrze albo postać zewnętrzna. Czy ci malarze także rozpadają się za życia? zadawałam pytanie przewodnikowi.
Byłam obrazem własnego świata.
Gałąź za oknem. Monotonnie uderzała o krawędź muru i dawała pewność, że żyję. Wiedziałam, że za specjalną opłatę znajdę ćpuna, który zrobi mi złoty strzał. To jest zupełnie proste. Martwych narkomanów zastępuje się żywymi. Jest to warunek stabilności rynku, towar musi być w obiegu.
Przeżycia dla mnie samej stawały się zmienne i nieoczekiwane. To przypominało rozstrojone skrzypce. Eksperyment na jednej strunie, niewłaściwe nuty. Brak zapisu w pracy mózgu. Podobieństwo do mojej prześladowczyni; ona kurczowo trzyma kosę w dłoni, ja strzykawkę.
Musiałam poddać się operacji plastycznej pochwy. Nadmiar kopulacji spowodował jej trwałe naderwanie. Nie było problemu. Nikt nie chciał tego zrobić. Zaczęłam zgadzać się z Arturem Rimbaudem, że należy stworzyć duszę potworną, by zaistnieć jako poeta, jako artysta w ogóle. Wtedy łatwiej zrozumieć siebie, świat, drogę, po której się kroczy w stronę upadku, własny ból i samotne przeklinanie niedoskonałości. Upadek moralny w celu osiągnięcia stanu pokory. To podobno z Junga. Inaczej nie można przetrzymać choćby następnej sekundy istnienia. Świat idzie niewątpliwie ku samozagładzie, ale poezja, no właśnie poezja jeszcze przetrwa, przetrzyma tysiące obłędów jej poetów; nie zostanie wessana przez smog, pokona bronie masowego rażenia. Bo poezja jest gazem bojowym, który poraża duszę nie naruszając otoczenia. Moje wiersze. Zapewne istniały. Mgliste i wietrzne jak wszystko. Mężczyźni, kokaina i taniec. Seks. Oto była spełniona wolność, popuszczone węzły, stopniowo w lawinie, w zaśmiewaniu się, w krzyku przez łzy, w uwięzieniu grzechu. Stałam się meteorytem krążącym wokół ziemi.
Spadałam, roztrzaskując odłamki na ogrody, lasy, doliny. Robaki. Ludzie-robaki, robaki-ludzie. Przechadzali się wokół domu spokojnie, niemal dostojnie, codziennie pokazując paluchami.
Nie byłam bytem materialnym, lecz to jest ta zagadka dla filozofów. Teatr narkomanii porażał miasto. Prolog i epilog bywają podobne, efekt samookłamywania jest jeden: rozpad i samobójstwo. Zmieniają się jedynie układy aktów środkowych, konstelacje odwyków, pomysły nowych przestępstw, które w ostateczności okazują się być powielane. Kiedy narkotyk poraża duszę, kiedy choroba zaczyna drążyć każde drgnienie aktu woli, osaczać zmysły, zniekształcać pragnienia, wymazywać z serca uniesienia miłosne, zabierać możliwość seksu, kiedy czas jest zagoniony zdobywaniem środka, widmo śmierci rozbawione podąża regularnie za ćpunem. Oto miejsca akcji: hotele, gdzie zarabia się na towar i rozprowadza AIDS i inne choroby weneryczne. Główna scena, gdzie sprzedaje się towar, tak zwany trójkąt czy bajzel wydzielone miejsce i pobocze bramy, i ulice, odległe dzielnice, gdzie znajduje się zwłoki.
No tak, miało być o mnie. Stan świadomości poza moralnością.
Zdarzało mi się wyjść z mieszkania, z mego grobowca, wędrowałam z atrapą nieodgadnionego uśmiechu w kąciku ust, z majestatycznie podniesioną głową i z oczopląsem. We mgle świtu nad rzeką dzieciństwa zdawałam się być zjawą straszącą wybudzonych pijaków, którzy na mój widok modlili się zapomnianymi słowami.
Patronka Upadłych i Zarzyganych. Patronka Obłąkanych.
Zawładnęłam wiecznością, wciskając ją do tłoka strzykawki i codziennymi dawkami kontrolowałam czas.
Różnica pomiędzy kokainą jest taka jak między obłędem a samobójstwem, czyli samobójstwem w obłędzie. Nie ma żadnej.
Czy istnieją takie krainy lub przestrzenie, gdzie północne, schłodzone wiatry powstrzymują ciała od gwałtowności, albo ciepłe morza łagodzą ból w dłoniach? Kto tam uśmiecha się do obłąkanego w lustrze? Kto wędruje poprzez rozsypane księgi rodzaju? Przed sobą nie uciekniesz w żaden czas, krainę czy chorobę. Przyjdzie taki moment, że chociaż na chwilę będziesz musiał powrócić.
Strzykawka wypada mi ze zdrętwiałych palców i narkotyk wylewa się na lepką podłogę. Plama jest faktem.
The time is out of joint.
Odsłona czwarta: Delirium cocainikum
Wyjrzało słońce wraz ze świtem. Nie śpię, nie czuwam. Sądzę, że nie ma naukowego wyjaśnienia mego obecnego stanu. Systematycznie zbliżam się do kresu… Zmniejszyłam się o dalsze cztery centymetry. Czy zmieniałam się w drzewo bonsai? Świat bardzo małych ludzi byłby pewnym rozwiązaniem kwestii żywieniowych i mieszkaniowych. Oczywiście wykluczając potrzebę przestrzeni.
Przerastały mnie moje obrazy, paleta stała się wielokrotnie cięższa. Malowałam miniaturowe kosmosy i czasoprzestrzenie przetykane nićmi pajęczyny, umazane fekaliami robaków. Sądziłam, że nad ziemią jest zawieszona Wielka Dupa, która co jakiś czas wypróżnia się nad kontynentami i obsrywa tu i ówdzie miasta, kraje, ludzi, w zależności od powiewu wiatru. Ściany pomalowałam na kolor pomarańczowy. Posprzątałam mieszkanie. Słodycz pustki. Wiatry przynosiły świeży powiew, wilgoć zanikła. Szczury zaskoczone przemianą zmieniły rewir żerowania. Ból przeszywający odleżyny zmuszał mnie do działania. Zamroziła mnie Królowa Śniegu, oczy odbijały doskonale światło bez mrugnięcia powiekami.
600 mg kokainy. Świat zawirował i upadłam. Śmierć wystraszyła się, że odejdę zbyt wcześnie. Zastygłam w półklęczącej pozie, w Wielkim Oczekiwaniu na ostateczne rozwiązanie, sparaliżowana przez skurcz mięśni. Nagle nastąpiło rozluźnienie i potężny, gardłowy śmiech wypełnił pokój, jak woda przedziera się przez zaporę. Tak odnaleźli mnie sanitariusze, związali i wrzucili do wozu. Kierunek akcji szpital psychiatryczny. Byłam grzybem, który żywił się martwymi drzewami albo kliszami fotograficznymi, na których utrwalone było moje życie.
W szpitalu zaczęłam mówić, jakbym musiała powtarzać zaległe lekcje. Wyrzucałam z siebie bezkształtne słowa, sylaby, nawracające uporczywie głoski. To były jakieś zawody, na których trzeba nieustannie ścigać się słowami, by nie usnąć, nie znieruchomieć. Lekarze nie przemawiali do mnie. Nie dopuściłam do tego. Zostałam zamknięta w izolatce z wytłumionymi ścianami. Nerki przestawały funkcjonować. Śmierć łagodnie osuwała się wzdłuż kręgosłupa lecz powstrzymywano ją. Walka trwała dziewiętnaście dni o każdy oddech, przyspieszenie pulsu, jedną kreskę temperatury.