Psychiatra odwiedził moje Mroczne Królestwo Cieni. Wyszeptałam, że jestem brakującym ogniwem między człowiekiem a szatanem. Uśmiechnął się zwycięsko, w końcu miał dowód mojej winy. Otworzył okna, zawodowo opanował odruch wymiotny, namoczył mnie w wannie, zmienił cuchnącą pościel.
Zrzuciłam skórę węża, z uśmiechem witałam nowe dni. Dom przestał być wysypiskiem śmieci. Pieniądze systematycznie nadsyłane przez matkę wystarczały na skromne jedzenie. Nie odwiedzała mnie od śmierci ojca. Rozumiałam to i miałam żal, że nie kocha mnie ślepą, zaborczą miłością, która nie pozwala odejść.
Kim jest ten, który porzuca swe dziecko?
Kim był, kiedy go rodził?
Odnalazłam pluszowego misia, podarunek urodzinowy jeszcze trzeźwego ojca, który potrafił przytulać, nosił mnie na rękach. Roześmiana, chowałam się za drzwiami i czekałam aż mnie odnajdzie, podniesie wysoko i razem pofruniemy do zaczarowanej krainy bajek. Tylko niekiedy zadawał niespodziewany cios, gdy nie posprzątałam zabawek. Wspomnienia powracają i uderzają, wywołują dręczący płacz, zaciskają pięści w żelazne uchwyty.
Odnalazłam w sobie pierwsze oznaki umierania w świadomości. Miałam 19 lat i pierwsze smugi siwych włosów.
Namalowałam swój pierwszy obraz, talent tłumiony od dziecka, rozpływał się w imaginacjach duszy i iluzjach po narkotykach. Psychiatra był nim zachwycony: Taki talent! wykrzykiwał.
Transformacja uczuć i poszukiwanie idealnego mężczyzny. Delirium tysięcy alkoholików, mity praczłowieka i obsesje schizofreników.
Poczułam w sobie nową potęgę, mogłam zawładnąć światem. Niestety, psychiatra miał przedwczesny wytrysk i jego mit upadł. Brał mnie jedynie od tyłu, w ciemnościach. Jeżeli psychiatra ma świra, czy możliwa jest w ogóle normalność?
Zorganizowano mi pierwszą, niewielką wystawę obrazów. Środowisko artystyczne przyjęło mnie z dystansem, lecz bez niechęci. Nagłe źródło światła zawsze oślepia i na początku budzi niepokój. Byli całkowicie zdumieni moim sposobem przeżywania świata. Odmawiałam wszelkim propozycjom seksualnym, bez kokainy wystarczał mi jeden, stały partner. W galerii słyszałam co jakiś czas zjadliwy głos, szeptający za moimi plecami dajcie jej kokainy, a zobaczycie kim naprawdę jest.
Psychiatra towarzyszył mi jeszcze przez pewien czas w spotkaniach twórczych, lecz nasz związek rozpadał się. Omijałam zdecydowanie wszystkich dziennikarzy, którzy stale węszyli za sensacją.
Następował nowy kryzys. Pod powiekami pojawiały się iluzyjne obrazy, które natychmiast chciałam malować. Rzeczywistość ponownie zacierała się, wtapiałam się w obrazy jako nowa forma czy chlapnięcie farbą. Tłum domagał się nowych prac, podniecony moją wizją świata. Obrazy zaczęły być kupowane za granicą do małych galerii, gdzie spotykają się znawcy. Oznaczało to przytłaczającą sławę. Rozpętała się wojna gazetowa na temat mego talentu, a raczej mej moralności. Oczywiście, dziennikarze w końcu dotarli do kartotek policyjnych, a może zdradził mnie rozżalony psychiatra.
Kara śmierci wydana przez społeczeństwo jest zbrodnią doskonałą, prowadzi do samobójstwa ofiary i nie ma winnych. Dom to także społeczeństwo, według praw logiki oczywiście.
Usiłowałam się bronić, lecz kto oskarży wszystkich. Unikałam spotkań, cicho skradałam się ulicami miasta, niekiedy atakowana przez szlachetne kobiety, które współżyją z mężami dwa razy do roku.
Mimo wszystko była jeszcze szansa na ratunek. Na zachodzie koneserzy poszukiwali moich obrazów i mnie samej, by porozmawiać, poczuć aurę sztuki, która wtedy mnie otaczała.
Wykazywano tam zrozumienie dla czasu przeszłego. Siła moja była podwójna, walczyłam z nałogiem i twórczą izolacją.
Potrzebowałam czasu by o mnie zapomniano, by zajęto się nową wojną, czy przewrotem politycznym. Tłum zawsze szuka nowych ofiar, stare są nudne i nie emocjonują. Pieniądze ze sprzedaży obrazów pozwalały mi na życie w komforcie i swobodne podróżowanie. I czas niepoganiany, niezmącony sprawami do załatwienia płynął inaczej, dostojniej, przeżywany dosłownie, z dziwnym namaszczeniem.
Ci, którzy pozostali w mieście, nadal mnie zjadali, przeżuwali i wypluwali z objawami stałej niestrawności. W koszmarach sennych widziałam jak mnie rozrywają na części, opalają włosy, wyrywają trzewia, zgniatają w mechanicznej prasie.
Coś gnało mnie do miasta z powrotem. Może w innym miejscu na świecie nie potrafiłam cierpieć? Nie wiem.
Myśli o samobójstwie działały na mnie zawsze jak pieszczoty niespełnione w fantazjach. Powróciłam do miasta otoczonego wysypiskami śmieci, zaczęło mi brakować pieniędzy i nie było chętnych do otwierania pokoi hotelowych w niskim ukłonie i butelek szampana. Myślałam o szaleństwie Wirginii Wolf. Będąc trzeźwą nadrabiałam zaległe lektury, lubiłam czytać, zatapiając się w życie na zapisanych stronach. Wirginia pomiędzy pisaniem książek, które powstawały podczas ciszy morskiej, w czasie burzy wykrzykiwała swoją rozpacz, zamykana w pokoju sypialnym. Byłam jedną z jej fal, której nigdy nie spotkała. Jak mnie oskarżano, raniono, opluwano, dopóki któreś z dzieci porządnych ludzi nie popadło w narkomanię. A wtedy oczy ich gasły z pożaru nienawiści, szpony tępiły się, ślina zamierała. I właśnie wtedy pragnęli mnie poznać, zapytać o istotę choroby i sposób ratowania dziecka. Nikt, ale to NIKT nie chciał usłyszeć prawdy. Nie mogłam im udzielić żadnej rady. Byłam na początku grzęzawiska, jeszcze tego nieświadoma, doskonale oszukująca siebie, z zaprzeczeniem w sercu.
Po śmierci narkomana głupota wędruje po Mieście, z obojętnością przygląda się innym skazanym. Każdy ukrywa jakiś nałóg seks, pieniądze, alkohol, władzę, sadyzm. Jedynie wspólne palenie papierosów jest przyjmowane ze zrozumieniem i nikt nie przeklina chorych na raka płuc czy krtani, współczuje im, odwiedza w szpitalu i chodzi na pogrzeby z mową pośmiertną o zasługach. Ten gatunek samobójców jest zawsze uświęcany. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć.
Listy od matki. Suche fakty, pozdrowienia, gratulacje. Żadnej obietnicy spotkania, żadnej czułości.
Problem nieporuszany, przemilczany, nie istnieje.
Ludzkość nadal domagała się, bym uczestniczyła w szaleństwie ich życia. Byli agresywni, zaborczy.
Poczułam nową MOC, powstała nowa generacja obrazów, która samą mnie zadziwiła. Utrwalić obraz statycznie tj. na płótnie, by był dynamiczny, tak jak żył pełnią życia w mózgu. Wszędzie bałagan, bałagan, którego nie zdążę już uporządkować. Nigdy tego nie dokonałam.
Zrywałam się z krótkiego snu w środku nocy i wołałam: Nie ma, nie ma Basikoki, nie istnieje, odeszła. Jestem wolna, wolna, daleka, bez korzeni, bez wysp, bez zranionych skrzydeł, obnażona jedynie w swej sztuce.
Nie byłam wolna.
Praca, mordercze tempo, które sobie narzuciłam z wiarą, że stanę przed NIMI bez poczucia zagłady, spowodowały załamanie fizyczne. Uparcie przygotowywałam się do następnej wystawy. Świnka morska to było coś, to była żywa istota na wymarłym terenie. Przemawiałam do niej godzinami i wtulała się we mnie z ufnością, dreptała powoli wśród pędzli i farb, malując futerko odcieniami obrazów. Świnia była zupełnie przyjaźnie nastawiona do świata, przed snem w ciągu dnia nieruchomiała na chwilę, wsłuchana w muzykę świtu. Świat świni jest prosty, wydalanie i wchłanianie pokarmów, odrobina czułości. Schronienie na moich kolanach podczas burzy.
Nowy kochanek miał artystyczną duszę i wielkiego kutasa. Wielki Mag, kiedyś psycholog, mawiał w chwilach słabości, że w tym kraju trzeba być albo wielkim terapeutą, albo wielkim oszustem, by nie zginąć z głodu. Zajmował się drobną wytwórczością, nie wiedziałam jakiego rodzaju lecz podejrzewam, że płodził dzieci za opłatą. Przyszedł na moją wystawę wiedziony instynktem samca i od razu uległam jego czułościom wypowiadanych sądów i napiętym rozporkiem. Jego trochę niezdarne a jednocześnie celowe ruchy dawały mi złudne poczucie bezpieczeństwa.
Przestały mnie przerażać własne obrazy. Odnalazłam swój czas w półcieniach, odbiciu na płótnach, w plamie. Ból, który otwiera się po to, by gwałtownie zgasnąć.