Выбрать главу

– Na jakiej ulicy?

– Jezuickiej.

– I Karśnicki w nim stało?

– Właśnie. Dziwna familia… Mnie zaś Rezler. Hans Rezler.

– Dworujesz, czy o drogę pytasz? Kto jesteś, gadaj!

– Rzekłem już. Rezler, Hans Rezler, spod Poznania! Łatwo sprawdzić, wieś Buszewo, blisko Szamotuł.

– Sprawdzimy! Po coś granicę przekraczał?

– Do Krakowa, za interesami.

– To już wprzódy śpiewałeś. Teraz zaś prawdą nie żongluj, byś się później sam za głupotę swoją przeklinać nie musiał. Tedy jak było?

– Jak mówiłem. Handlową fortunę w Krakowie chciałem znaleźć.

– Z fałszywym paszportem? Dziwne to interesy musiały być, dziwne. Jakie?

– Nie pomnę. Łeb mi obiliście, klepki nie te same…

Rozparł się wygodnie i zmrużył ślepia.

– Żartowniś, krotochwile ci miłe. Taaak! Nie znasz Olizara? Poznasz, dziecino!

Sięgnął wolno po srebrny dzwoneczek i brzdęknął.

– Herr Inspektor! – moja eskorta stała w drzwiach wyprężona.

Drgnięciem głowy wskazał na mnie i zaraz stanęli mi po bokach.

– No jak, panie Karśnicki vel Rezler? Chcesz, by ci moi ludzie dowiedli, że się mylił ów mąż starożytny, co milczenie ze złotem równał?

– Który mąż? – próbowałem z głupia frant, alem się przeliczył.

Ciosy spadały raz za razem. Głowę chroniłem, bom się bał, że mi ją znowu wstrząsną, ale czułem, że długo nie wytrzymam. Koncept mi przyszedł, by zemdlonego udawać. Paść chciałem, ale mnie podtrzymywali, wreszcie ześliznąłem się na podłogę. Teraz jeno parę razów zdzierżyć nieruchomo… zdzierżyłem. Trzy czy cztery kopnięcia i spokój. Leżałem z zamkniętymi oczami, czekając aż mi wodę chlusną, gdy nagle młody pisnął cienko:

– Heraus!

Wyszli i został sam ze mną. Gdy śmiać się począł diabelskim chichotem, ciarki mi przebiegły po krzyżu, tak straszny był ten ni to śmiech, ni skowyt. Chciałem się zerwać, lecz cisnęło mnie do ziemi przerażenie potworne. Czułem jeszcze, jak mi nogi rozsuwa butem i gdy otwierając oczy pojąłem, zapiekł mnie taki ból w kroku, że straciłem przytomność.

***

Krótko w niemocy leżałem, bom się tego samego dnia obudził, ucisk zimny na czole czując. Kudłaty nad legowiskiem stał i mokrą szmatą twarz mi przemywał. Spozierał uważnie, a na obliczu wypisaną miał troskę, zarostem nie przykrytą, jakby nic między nami nie zaszło. Widząc mnie przytomnym, uśmiechnął się i zębiska białe wyszczerzył.

– Twardyś! Niełatwo cię ukrzywdzić. Zdrowo cię pomacali, a dychasz.

Uniosłem głowę. Skórę na styku uda i pachwiny but okuty zdarł ze szczętem, aż sukno czerwienią przemokło i do ciała się lepiło, ale źle kanalia wymierzył i dziewek mi na całe życie nie odebrał, jako ja mu uczyniłem.

– Kto cię tak…?

– Nie wiem. Inspektor ichni, po naszemu prawiący, pewnikiem swój, jeno Austriakowi cyrograf podpisał.

– On czy ludzie jego?

– On sam. Wysoki, włos biały, lis na gębie…

– Olizar!

– Kto taki?

– Rzeźnik! Pomocnikiem u kiełbasiarza był wprzódy. Prawda li to? – czort znajet! Takem słyszał, iście rzeźnik, choć rzadko tu bawi, komory objeżdża, gdzie ptaszków tajemnych łowi, a i gdy na miejscu siedzi, sam nie bije, jeno nadzór nad biciem trzyma. Dobrześ mu dopiec musiał, kiej cię sam pogłaskał! A i miejsce wybrał, jakby ubić zamiarował. Znał cię?

– Znał. A miejsce sam wybrałem w słabiznę go na rynku koląc, jeno celniej, gdy mnie pludry brali.

– Tedyś ze szczętem durny! Gdy biorą, trza iść, łba hardo nie stawiać, by zaś kolby lub bagnetu nie kosztować!

– Iść chciałem, ale dziewczynę trzepnął.

– Dziewczynę?

– Cygankę. Na rynku tańczyła. Uderzył ją, psi syn, a ja… Chciałem…

– Coś chciał, twoja rzecz. Ale żeś taki durny, panoczku… Oj! Oj! O ojczyźnie wykrzykują, do kraju ratowania się drą, a przez Cyganichę loch wąchają. Dziewczyńska dupa zawżdy pierwsza na myśli, oj!

– Nie poradzę! Nie mnie tłumaczyć, żem ogłupiał. Jeno nie mogłem inaczej, serce mi ślepiami owinęła, Boże mój, sam nie pojmuję nic. Nic!

– Ano tak, było, minęło, nie pora teraz…

– Kiedy nie minęło. W nocy mi po snach łazi.

– Tedy przegnaj marę. Jedno ci tylko ostało – słabego udawaj, ledwo dychaj, kiedy straż zachodzi, może cię przepomną na czas jaki.

Tak też i czyniłem. Gdy straż szła, leżałem bez czucia niby. Chłop – Gil Józef mu było – wokoło chodził, jęczącego opierując. Kancelista śmiać się przestał, niedługo zaś zabrali dziwaka i już nie wrócił. Sami ostaliśmy. Kudłaty mało co gębę otwierał, mnie wolę na paplanie dając. Czegom mu nie nagadał! O śmierci matuli, o Dominiku, o ucieczce, o ochocie do legii włoskiej i Bóg wie, o czym jeszcze. Gdy o Dąbrowskim mowa była, ożywił się nieco, inne wszystko koło uszu puszczając, jakby wcale nie słuchał.

– Głupi, jak zając przez trzy granice do legijów się miga i we wnyki wpada. Rozumnego same Austriaki do Bonaparta zawiodą! – powiedział to cicho, ale z takim głębokim przekonaniem, że anim śmiał wątpić, jakby wtajemniczonego w niepojętą kabałę przed sobą mając.

– Co mówisz! Jakim sposobem?

– Mundur jeno biały przyodziać i w cesarski szereg stanąć, gdy zaś swojaki w bliskości zamigoczą, cichcem umknąć i skórę nową przyodziać! Nieraz chłopaki nasze, krakowskie, czmychali w świat, moderunek pludracki praskając. Łeb można stawić, kiej się fortel nie uda, ale i wolę własną kupić, jak los pobłogosławi.

– W Austriaki, a potem zdezerterować? Hańba!

– Hańba? Nie chłopskie to nazwanie, pańskie! Nie hańba panom lud prosty deptać, a hańba wroga sposobem omamić. Kiedy tak, rób, co ci twój pański honor nakazuje! Mnie się o radę nie dopraszaj!

***

Tygodnie mijały i miesiące, a niewola jak żółć rozlana gryzła, chęć do życia odbierając. Gil milczał i ja do milczenia przywykłem z wolna. Robić cokolwiek – cel był to poczynań wszystkich. Każdy gest, ruch, czynność wszelaką, monotonię pobytu rozproszyć mogącą, celebrowałem z namaszczeniem i powoli dla przyśpieszenia biegu kolejnych dni, tygodni, miesięcy. Jedzenie, wstawanie, spacer po celi, łamigłówka myśli, wspomnienia, dłubanie w nosie i ziewanie nawet, były to epopeje rozciągane wzdłuż i wszerz, z dzikim uporem, w rozpaczliwym zapamiętaniu. Gil inaczej. Miast moje sposoby w czyn zamieniać, spał dwukrotnie dłużej, aż dziwnym było, że mu się ten sen nie przeje. Ale też jego nie męczyły po nocach widma owe z rodzinnego domu, z Bydgoszczy czy z krakowskiego rynku.

Czas płynął bez rachuby i rozeznania, bo w pryzonie ni zima, ni lato różnicy większej nie czynią. Wilgoć i chłód skręcały kości i stawy, lecz i do tego przywykłem, komedię z udawaniem pół-trupa dawno rzuciłem. Nawet dyskurs z Olizarem mniej mi się strasznym wydawał od tego sterczenia bez nadziei. Ale nikt nie przychodził, czasem tylko strażnik klapę w drzwiach uchylił i zajrzał, a dwa razy dziennie zupa śmierdząca wjeżdżała. Włos gęsty puścił mi się na głowie, do chłopa podobnym czyniąc.

Miesiące mijały i mijały.

Ranka pewnego, gdy strażnik łachy nowe przyniósł, stare ze sobą biorąc, chwyciłem go za rękaw prosząc, by mnie do Olizara prowadził. Nie myślałem, co czynię, za nic mi było, co stać się może, byle wyjść, choćby na moment. Strażnik rękę moją odepchnął szorstko i zniknął, drzwi zamykając z łoskotem, a mnie płacz straszliwy na wyro zwalił. Jezuuu! Ubić się chyba przyjdzie! Chłop po włosach jak dzieciaka mnie głaskał, a ja dzieckiem się prawdziwie czując, łzy roniłem rzęsiste. Gdy ustały, leżałem długo, twarzą w słomie, marząc o śmierci. Nagle nad głową ryknęło:

– Aufstehen sie!

Wstałem, oczom własnym nie dając wiary. Strażnik stojący w drzwiach wydał mi się dobrodziejem umiłowanym. Rad szedłem za nim i dopiero na galerii, którą już uprzednio kroczyłem, opadła ze mnie fala uniesienia, a rozsądek przemówił, potem wahanie, w końcu strach zimny…

Pchnięto mnie do owej komnaty z konterfektami. Za biurkiem siedział ktoś, kogo już znałem, nie Olizar przecie. Oczy-szpiegi zza okularów okrągłych spozierały, jak wtedy na rynku. Tegoż samego milczącego człeka przed sobą miałem, jeno nie w surdut, tylko w mundur zielony z żółtymi wypustkami odzianego.

– Panie! – wyrwałem się, przerywając milczenie. – Jak długo trzymać mnie zamierzacie bez sądu, bez wyroku?

Powtórzyłem po niemiecku to samo. Zmiarkował widać, bo mu się w oczach coś ruszyło.

– Panie!

– Nic wam powiedzieć nie mogę, dopóki nie wróci inspektor cesarski, pan von Olizar – mówił cicho, ledwie słyszalnie, akcentem różnym od tego, jaki u innych Austriaków słyszałem.

– A wy, panie?

– Ja niewiele mogę, w jego ręku sprawa.

– Przecież urzędujecie!

Uśmiechnął się, ręce rozkładając i czekać kazał cierpliwie. Czekać cierpliwie! Gdyby dzień chociaż w lochu spędził, nie o cierpliwości by prawił.

– Przywieść was kazałem, z nadzieją, że się wreszcie przyznacie, sobie i nam fatygi szczędząc.

– Do czego mam się przyznać?

– Tego ja nie wiem.

– Tego nikt nie wie, niewinnym jest.

– Wiedzieć winniście, jako wobec władzy więziennej niewinność najcięższym jest wykroczeniem. Tedy zreflektujcie się póki czas. Zali zabawa z pistoletami na komorze granicznej, takoż w oczach waszych winą nie jest?