Выбрать главу

Sala konferencyjna, wyglądająca jak skrzyżowanie muzeum sztuki nowoczesnej z rozkładówką kolorowego czasopisma poświęconego architekturze wnętrz, była jedynym pomieszczeniem, w którym mogli równocześnie obradować wszyscy wspólnicy firmy. Jednak tego ranka tylko dwaj ludzie siedzieli w niej przy wielkim stole, ozdobionym ciemnoczerwonym marmurem i drewnem różanym.

Obaj wpatrywali się w tę samą kartkę papieru tak uważnie, jakby byli najbliższymi krewnymi identyfikującymi czyjeś zwłoki.

– O Boże, nie mogę w to uwierzyć – powiedział Donald Burdick, pełniący od ośmiu lat funkcję prezesa zarządu firmy. Mimo swych sześćdziesięciu siedmiu lat zachował szczupłą sylwetkę. Jego siwe włosy były krótko ostrzyżone przez starego, włoskiego fryzjera, którego co dwa tygodnie przywożono do biura firmy służbowym rolls-royce’em.

Burdick często był nazywany wykwintnym mężczyzną, ale mówili tak o nim tylko ludzie, którzy nie znali go dobrze. Wykwintność kojarzyła się ze słabością i brakiem charakteru, a on był człowiekiem znacznie bardziej potężnym, niżby można wnosić z jego podobieństwa do Laurence’a Oliviera i z delikatnego sposobu bycia.

Jego potęgi nie dało się dokładnie ocenić. Brała się ona z mieszaniny starych pieniędzy, starych przyjaciół, zajmujących strategiczne pozycje, i starych zobowiązań, jakie mieli wobec niego różni ludzie. Ale jeden z elementów jego potęgi był całkowicie wymierny. Była nim pozycja, jaką zajmował w firmie Hubbard, White and Willis. Co zresztą nie powinno być zbyt zaskakujące dla kogoś, kto pamiętał, że liczba głosów, jaką dysponuje Burdick, i wysokość jego zarobków są pochodną liczby klientów, których pozyskał dla firmy, i wysokości honorariów, jakie wpłacają oni na jej konto.

Jego pensja zbliżała się do pięciu milionów dolarów rocznie. (I często ulegała podwojeniu, dzięki – by posłużyć się jego ulubionym eufemizmem – skomplikowanej sieci innych „inwestycji”).

– Mój Boże – mruknął ponownie, przesuwając kartkę papieru w kierunku Williama Winstona Stanleya.

Sześćdziesięciopięcioletni Stanley był tęgi, ogorzały i posępny. Można było go sobie wyobrazić w stroju fanatycznego, osiemnastowiecznego pielgrzyma, odczytującego wyrok kobiecie podejrzanej o czary.

Burdick był absolwentem Dartmouth i Harvardu; Stanley kończył wieczorowe studia prawnicze, pracując jako goniec w firmie Hubbard, White and Willis. Dzięki mieszaninie wdzięku, tupetu i błyskotliwości osiągnął wysokie stanowisko, rywalizując z ludźmi, którzy pochodzili z wyższych sfer i lepszych dzielnic niż on. Jednym z walorów, podnoszących jego wartość w oczach purytańskich szefów, była przynależność do Kościoła episkopalnego.

– Jak ścisłe są te informacje? – spytał Burdick.

Stanley zerknął na listę i wzruszył ramionami.

– Jakim cudem Clayton zdołał to zrobić? – wymamrotał Burdick. – Jak to możliwe, że przeciągnął na swoją stronę aż tylu ludzi, a my nic o tym nie wiemy?

– Teraz już wiemy – odparł Stanley, wybuchając chrapliwym śmiechem.

Nazwiska zgromadzone na liście zostały zebrane przez jednego ze szpiegów Burdicka – młodego wspólnika, który nie był szczególnie uzdolnionym prawnikiem, ale miał talent do wyciągania z pracowników firmy teoretycznie tajnych informacji. Lista wskazywała, jak wielu wspólników zamierzało głosować na rzecz proponowanej fuzji firmy Hubbard, White and Wills z inną kancelarią prawniczą. Fuzji, która oznaczałaby koniec dotychczasowego kształtu firmy i koniec rządów Burdicka – a zapewne również koniec jego kariery prawniczej na Wall Street.

Burdick i Stanley byli dotychczas przekonani, że frakcja zwolenników fuzji, której przewodził Wendall Clayton, nie dysponuje wystarczającą liczbą głosów, by przeforsować tę transakcję. Ale jeśli dane znajdujące się na tej liście były dokładne, to nie ulegało wątpliwości, że rebelianci odniosą sukces.

Notatka zawierała także inną, równie niepokojącą informację. Na zebraniu wszystkich wspólników firmy, które miało się odbyć tego przedpołudnia, zwolennicy fuzji zamierzali przyspieszyć głosowanie nad wnioskiem i wyznaczyć jego termin na najbliższy wtorek. Według pierwotnych planów miało ono się odbyć dopiero w styczniu przyszłego roku. Burdick i Stanley liczyli na to, że mając do dyspozycji cały grudzień, zdołają przekonać lub zastraszyć tylu wspólników, by dysponować większością głosów. Przyspieszenie terminu głosowania byłoby dla nich katastrofą.

Burdick poczuł nagle potrzebę zniszczenia jakiegoś przedmiotu. Wąską, suchą dłonią sięgnął po kartkę papieru. Przez chwilę wydawało się, że zgniecie ją w małą kulkę. On jednak złożył ją starannie i wsunął do wewnętrznej kieszeni swej znakomicie skrojonej marynarki.

– No cóż, to mu się nie uda – oznajmił stanowczym tonem.

– Co możemy zrobić, żeby go powstrzymać? – spytał posępnym tonem Stanley.

Burdick otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem potrząsnął głową, wstał i spokojnie zapiął guzik marynarki. Ruchem ręki wskazał stojący na stole konferencyjnym skomplikowany aparat telefoniczny, który w odróżnieniu od urządzeń zainstalowanych w jego gabinecie nie był regularnie sprawdzany pod kątem obecności ukrytych mikrofonów.

– Nie rozmawiajmy o tym tutaj – powiedział. – Chodźmy na spacer po Battery Park. Na dworze nie jest aż tak zimno.

Rozdział trzeci

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, były jego oczy. Ich zaczerwienienie wynikało z braku snu. Ale krył się w nich też wyraźny niepokój.

– Proszę wejść do jaskini lwa – powiedział Mitchell Reece, ruchem głowy zapraszając ją do swego gabinetu, a potem starannie zamknął za nią drzwi. Potem powoli usiadł w skórzanym fotelu.

Jaskinia lwa…

– Muszę panu od razu powiedzieć, że nigdy nie zajmowałam się postępowaniem układowym – zaczęła Taylor. – Ja…

– Pani doświadczenie nie ma w tej sprawie znaczenia – przerwał Mitchell Reece, unosząc dłoń, by ją uciszyć. – W sprawie, o którą mi chodzi, najważniejsza jest pani dyskrecja.

– Pracowałam przy wielu delikatnych transakcjach. Potrafię uszanować prawo klienta do zachowania tajemnicy.

– To dobrze. Ale ta sprawa wymaga czegoś więcej niż zachowanie tajemnicy. Gdybyśmy byli agencją rządową, nazwałbym ją ściśle poufną.

W latach dzieciństwa Taylor uwielbiała książki o odkryciach i niezwykłych przygodach. Na czele listy jej ulubionych powieści znajdowały się dwie pozycje: „Alicja w krainie czarów” i „Po drugiej stronie lustra”. Lubiła je, ponieważ ich bohaterka nie wędrowała po dalekich krajach ani nie cofała się w historyczną przeszłość, lecz odbywała metaforyczne podróże po dziwnych zakątkach otaczającego ją życia.

Teraz poczuła przypływ ciekawości. Jaskinia lwa. Ściśle poufne.

– Proszę kontynuować – poprosiła Mitchella Reece’a.

– Kawa?

– Tak, poproszę. Z mlekiem, bez cukru.

Reece wstał tak sztywno, jakby siedział w jednej pozycji przez kilka godzin. W jego gabinecie panował bałagan. Setki teczek z aktami oraz grubych kopert, zawierających pliki papierów, leżały na podłodze, komodzie i biurku. Resztę wolnej przestrzeni zajmowały stosy nieprzeczytanych magazynów prawniczych. Taylor poczuła zapach jedzenia i dostrzegła stojącą obok drzwi zatłuszczoną papierową torbę, w której znajdowały się resztki przyniesionej z miasta chińskiej potrawy.