Выбрать главу

Mitchell Reece spojrzał na zegarek.

– Przełóżmy resztę rozmowy na jutro – zaproponował. – Ale nie chcę, by pracownicy firmy zbyt często widywali nas razem. Jeśli ktoś cię spyta, czego chciałem, powiedz mu, że pomagasz mi w sporządzeniu zestawienia przepracowanych godzin, które mam przedłożyć klientowi.

– Ale kto mógłby mnie spytać? Kto mógłby wiedzieć o naszej rozmowie?

Mitchell zaśmiał się, najwyraźniej uważając jej pytania za naiwne.

– Może w Vista Hotel o dziewiątej trzydzieści?

– Zgoda.

– Czy dzwoniąc pod twój numer domowy, mogę zostawić wiadomość?

– Tak, mam automatyczną sekretarkę.

– Chodzi mi o to, czy nie będzie ich mógł odsłuchać ktoś inny? Podobno mieszkasz sama.

Taylor wahała się przez chwilę, a potem odpowiedziała wymijająco:

– Owszem, możesz zostawiać wiadomości.

Rozdział czwarty

– Za pół godziny spotykam się z kimś na śniadaniu, a resztę przedpołudnia spędzę na zebraniu wspólników – powiedział do telefonu Wendall Clayton. – Zdobądź mi jak najszybciej wszystkie szczegóły,

– Zrobię, co będę mógł, Wendall – odparł Sean Lillick, młody aplikant pracujący pod kierunkiem Claytona. – Ale to jest jakby bardzo poufne.

– Co to znaczy „jakby”? Jest poufne czy nie?

Ze słuchawki dobiegło ciężkie westchnienie.

– Wiesz przecież, co mam na myśli.

– To znaczy, że jest poufne – mruknął wspólnik firmy. – No dobrze, dowiedz się, kto ma te informacje i zarystokratyzuj tych ludzi. Chcę znać szczegóły. Które nawiasem mówiąc, mogłeś ustalić, zanim do ciebie zadzwoniłem. Wiedziałeś, że będę ich potrzebował.

– Oczywiście, Wendall – wymamrotał Lillick.

Jego przełożony odłożył słuchawkę.

Wendall Clayton był przystojnym mężczyzną. Nie można by nazwać go wysokim, bo nie miał metra osiemdziesięciu, ale był atletycznie zbudowany, gdyż regularnie biegał i grał w tenisa, a od kwietnia do września spędzał większość weekendów na swoim jachcie „Ginny May”, zacumowanym w Newport. Gęste włosy strzygł na modłę europejską i nosił europejskie, dopasowane garnitury, unikając obszernych, prążkowanych ubrań, preferowanych przez tęgich pracowników firmy. Koleżanki z pracy uważały, że wygląda szałowo. Gdyby miał kilka centymetrów wzrostu więcej, mógłby być modelem. Clayton ciężko pracował na swój wizerunek, pozując na arystokratę. Książę musiał być przystojny. Książę lubił czyścić swe ubrania szczotką ze świńskiej szczeciny i polerować buty Bally w kolorze ciemnego burgunda.

Książę lubił demonstrować swój subtelny perfekcjonizm w drobnych szczegółach dotyczących życia codziennego.

Zarystokratyzuj ich…

Clayton umieszczał niekiedy to słowo na marginesie notatek służbowych, pisanych przez jego współpracowników. Potem obserwował młodych ludzi obojga płci, usiłujących je przeczytać. Zary-sto-kraty-zować… Sam wynalazł ten wyraz. Określał on w pierwszej kolejności władczą postawę wobec innych ludzi. A także znajomość prawa i inne rzeczy.

Ale przede wszystkim władczą postawę wobec ludzi.

Clayton często stosował tę metodę i potrafił to robić bardzo dobrze.

Miał nadzieję, że Sean Lillick potrafi zarystokratyzować swe podwładne z działu stenografii i wydobyć z nich potrzebne mu informacje.

Przeglądając teczki z korespondencją, wykazy przepracowanych godzin oraz zapisy dotyczące korzystania ze służbowych limuzyn i telefonów, młody aplikant ustalił, że Donald Burdick brał ostatnio udział w wielu spotkaniach i przeprowadził sporo rozmów telefonicznych. Ale nie obciążył kosztami przepracowanych w ten sposób godzin żadnego z klientów. Clayton domyślił się, że Burdick knuje jakiś spisek, mający na celu uniemożliwienie fuzji firm. Oczywiście mogło być inaczej; te spotkania i rozmowy mogły dotyczyć prywatnych interesów Burdicka i jego żony, Very, którą porównywano niekiedy do Lukrecji Borgii. Ale Clayton osiągnął swą obecną pozycję po części dzięki temu, że w poczynaniach swych rywali zawsze dopatrywał się złych intencji.

Właśnie dlatego wysłał Lillicka z kolejną misją, mającą na celu ustalenie szczegółów.

Przez okna jego gabinetu, położonego na siedemnastym piętrze, na którym znajdowały się biura członków zarządu firmy, sączyło się poranne światło. Pokój miał rozmiary osiem na sześć metrów, czyli według zasad firmy powinien być zajmowany przez wyższego rangą pracownika. Kiedy jednak został zwolniony przez poprzedniego użytkownika, przydzielono go właśnie jemu. Nawet Donald Burdick nigdy nie odkrył dlaczego.

Clayton zerknął na okrętowy zegar od Tiffany’ego, stojący na jego biurku. Potem zakołysał się na swym. fotelu – wielkim meblu ze skóry i dębowego drewna, który kupił w Anglii za dwa tysiące funtów.

Zarystokratyzować.

Polecił sekretarce, by podstawiono jego służbowy samochód. Wstał, wygładził ubranie i wyszedł z gabinetu. Śniadanie, na które się wybierał, będzie zapewne najważniejszym spotkaniem, w jakim brał udział w ciągu minionego roku. Ale nie udał się natychmiast do czekającego samochodu. Doszedł do wniosku, że potraktował Lillicka nieco zbyt obcesowo, zajrzał więc do jego klitki, by osobiście mu podziękować i wspomnieć o czekającej go wysokiej premii.

– Czy byłeś tu kiedyś, Wendall? – spytał mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu, ozdobionego blatem z wypolerowanej miedzi.

Clayton, nie odpowiadając na jego pytanie, zwrócił się do szefa sali restauracyjnej hotelu Carleton, mieszczącego się na Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, tuż Obok Piątej Alei.

– Czy macie coś nowego, Frederick?

– Nie, panie Clayton – odparł szef, kręcąc głową. – Dziś nie.

– W takim razie podaj mi to, co zawsze.

– Oczywiście, panie Clayton.

– No cóż, oto odpowiedź na moje pytanie – rzekł ze śmiechem John Perelli. – Jaki macie dziś jogurt, Freddie?

– Mamy…

– Żartowałem – przerwał mu Perelli. – Proszę o grzankę z ciemnego pieczywa i sok owocowy.

– Już się robi, panie Perelli.

Perelli był ciemnowłosym i mocno zbudowanym mężczyzną o podłużnej, niemal ascetycznej twarzy. Miał na sobie granatowy garnitur w jasne prążki.

Clayton poprawił rękawy marynarki, odsłaniając spinki marki Wedgwood, zrobione z osiemnastokaratowego złota.

– W odpowiedzi na twoje pytanie wyjaśniam, że czuję się tu jak w domu – oznajmił.

Nie była to do końca prawda. Zaglądał ostatnio do tej restauracji, w której jadali śniadania i lunche liczni wspólnicy Perellego, aby poznać atmosferę, panującą w centrum miasta. Ale nie był to jego teren. U siebie czuł się w okolicach Wall Street, na górnym odcinku Piątej Alei, w swym weekendowym domu w Redding, w stanie Connecticut, w swoim dziesięciopokojowym bungalowie w Newport.

Posiadał pakiet akcji, który wart był około dwudziestu trzech milionów dolarów (w zależności od aktualnego poziomu indeksów giełdowych). Na wykładanych dębową boazerią ścianach jego mieszkania w luksusowej dzielnicy East Side wisiał jeden obraz Picassa, jeden Mondriana, jeden Magritte’a i trzy obrazy Paula Klee. Jeździł jaguarem lub mercedesem kombi. Ale jego bogactwo miało dyskretny, wiktoriański charakter. Jedną trzecią majątku otrzymał w spadku. Drugą jedną trzecią przyniosła mu praktyka prawnicza (z której dochody potrafił rozsądnie zainwestować). Resztę wniosła w posagu żona.

Ale tu, w centrum miasta, był otoczony pieniędzmi innego gatunku. Były to pieniądze hałaśliwe. Pochodzące z nowych źródeł. Z mediów, z reklamy, z działalności promocyjnej, ze spekulacyjnych transakcji. Były to dochody z prowizji, z obrotu nieruchomościami, z handlu. Włoskie pieniądze. Żydowskie pieniądze. Japońskie pieniądze.