Выбрать главу

WROCŁAW, CZWARTEK 19 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Mock przestał referować wyniki swych pięciogodzinnych eksploracji. Hartner nalał do dużych kieliszków wiśniówki od Kupferhammera i podał jeden z nich Mockowi.

– Miał pan rację. Wypijmy za wiedzę, którą zdobyliśmy.

– Wiemy sporo o dawnych zbrodniach, które ten szarlatan omawia w swoich kazaniach – Mock podszedł do okna i wbił wzrok w ciemny nadodrzański pejzaż. Zdawało mu się, że słyszy tarcie kry o filary mostu Piaskowego. – Nie wiemy jednak, jak z nim postępować. Czy go zamknąć, czy czekać na jego ruch. Jestem pewny na sto procent, że nasz rosyjski książę posiada niepodważalne alibi. Nie mam natomiast pewności co do wielu różnych mniejszych kwestii. Na przykład, jak to możliwe, że w Bibliotece Miejskiej wypożyczają zwykłemu czytelnikowi osiemnastowieczny starodruk, jakim są Antiquitates Silesiacae…

– Przepraszam! – wykrzyknął Hartner i wlał do pustego żołądka zawartość kieliszka. – Zapomniałem panu powiedzieć… Był pan bardzo zaczytany raportami swoich podwładnych, kiedy woźny Maron przekazał mi wiadomość przyniesioną przez gońca dyrektora Biblioteki Miejskiej, Theodora Steina. Dyrektor wyjaśnia, że pewni czytelnicy, którzy reprezentują jakieś instytucje, mogą za wysoką kaucją pożyczyć starodruki.

– To ładnie – mruknął Mock. – Ale jaką kaucją mógł dysponować alkoholik Gelfrert i jaką reprezentował instytucję?

– Dyrektor Stein odpowiada jedynie na to drugie pytanie. Gelfrert był sekretarzem Towarzystwa Miłośników Śląskiej Ziemi Rodzimej.

– To miło ze strony dyrektora Steina, że zechciał to sprawdzić.

– Nie tylko to zechciał sprawdzić – zaaferowany Hartner wlewał w siebie jeszcze jeden kieliszek. – Przysłał mi także spis członków tego towarzystwa (tak się składa, że jest jego prezesem) i wyciąg z rejestru wypożyczeń…

– Tak? Słucham pana, doktorze. Proszę mówić dalej…

– Wynika z niego, że przed Gelfrertem z dziełem Barthesiusa zapoznało się ośmiu czytelników. Wszyscy oni noszą dziwne nazwiska…

– Na czym polega ich niezwykłość?

– Na tym, że są to nazwiska postaci historycznych.

– Chętnie się zapoznam z tymi nazwiskami.

– Może pan, drogi radco, zapoznać się również z ich obliczami. Wszystkie one widnieją w Auli Leopoldyńskiej naszej Alma Mater…

– Nie rozumiem – Mock kręcił kieliszkiem i obserwował, jak krople wódki spływają na szeroką stopkę. – Jestem dziś trochę chory, trochę smutny, trochę zmęczony… Niech pan mówi jaśniej.

– Jakiś czytelnik lub czytelnicy wypożyczali do czytelni Antiquitates Silesiacae Barthesiusa i nie wpisywali do rejestru własnych nazwisk, lecz nazwiska wybitnych uczonych i dobrodziejów naszego uniwersytetu, nazwiska postaci, których portrety znajdują się w Auli Leopoldyńskiej. Chyba ze rzeczywiście ci czytelnicy tak się nazywali… Chyba że w ostatnim roku do czytelni Biblioteki Miejskiej zawitali Kranz Wentzl, Peter Canisius, Johann Carmer i Carl von Hoym – Hartner podszedł do Mocka i przypatrywał się przez chwilę kilku czarnym ptakom, które stały na wartko płynącej płycie kry. – Będzie pan miał jutro sporo do referowania nadprezydentowi, o ile Mühlhausowi uda się pana z nim umówić. No niechże pan wypije na zakończenie dobrego dnia, w którym tyle udało się ustalić…

– Myślę, że jutro obaj będziemy to referowali burmistrzowi. Mamy w końcu tę świnię – powiedział cicho Mock, podał rękę Hartnerowi i nie tknąwszy wódki, opuścił gabinet dyrektorski.

WROCŁAW, PIĄTEK 20 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA RANO

Służący Mocka, Adalbert Goczoll, i jego żona, Marta, ubrani dziś byli odświętnie, aby – jak to Adalbert oznajmił Mockowi przy budzeniu – uczcić szczęśliwy powrót swego pracodawcy do zdrowia. Stary kamerdyner wcisnął się w sfatygowany nieco frak, na dłonie nasunął rękawiczki, a jego żona owinęła się tuzinem śląskich zapasek. Śniadanie podawali w milczeniu, a rozjątrzony bezsennością Mock również milczał i napełniał żołądek – wbrew jego wyraźnym protestom – struclą z jabłkami. Martę cieszył apetyt pana, Adalberta – własna kieszeń, którą pracodawca wypełnił przed chwilą comiesięczną wypłatą, a Mocka – ascetyczny wygląd mieszkania ogołoconego wczoraj na jego rozkaz z czegokolwiek, co przypominałoby Sophie. Radca przełknął ostatnie łyki kawy i wyszedł do przedpokoju. Za pomocą bursztynowej łyżki wzuł trzewiki, przyjął od Adalberta palto i kapelusz, stanął przed lustrem i długo ugniatał i masował rondo, by nadać nakryciu głowy odpowiedni wygląd. Pod pachę wsunął aktówkę swojego służącego wypełnioną dokumentami i ciastem Marty, minął wielki worek, w którym znajdowała się jego własna teczka, podarowana mu kiedyś przez Sophie, i wyszedł z mieszkania. Pod kamienicą stały już zamówione przez Adalberta sanie, a fiakier rozmawiał z gazeciarzem, który potupywał dziurawymi butami w oblodzony chodnik. Wygnieciony daszek kaszkietu odsłaniał zielonoblade oblicze chłopca. Mock wziął od niego egzemplarz „Breslauer Neueste Nachrichten”, a za zapłatę dał mu pięciomarkową monetę i ciasto Marty. Nie słuchając podziękowań, wsiadł do sań i opadł na twarde siedzenie. Przenikliwy ból karku uprzytomnił mu przez moment istnienie wiarołomnych żon oraz woźnych i chirurgów ratujących życie ludzkie. Woźnica przygładził imponujące wąsy i trzasnął biczem z takim rozmachem, jakby chciał przepędzić nim wszystkie smutki tego świata. Mock schowany za gazetą rozpoczął poszukiwanie informacji o zbrodniach, historii miasta i rosyjskich arystokratach. Zamiast tego znalazł wiadomości o dzisiejszym zebraniu Sepulchrum Mundi, o niemiecko-polskich negocjacjach w sprawie układu o handlu dwustronnym i o głodzie w Chinach. W notowaniu informacji o wykładzie von Orloffa przeszkodził mu woźnica. Stali przed pałacem Hatzfeldów, w którym znajdowała się siedziba władz Regencji Śląskiej. Mock sięgnął do kieszeni, wręczył furmanowi tyle samo, co przed kwadransem gazeciarzowi, i czekał na resztę. Kiedy otrzymywał zlepione tłuszczem monety, rozwarły się usta furmana i zza połamanych zębów dotarły do Mocka słowa wyrzutu:

– A tamtemu pan dał taki napiwek… Zimno, panie, i do domu daleko…

Radca, pokonując odrazę, schylił się ku furmanowi i wyszeptał:

– Tamten na pewno przepije wszystko, a ty zainwestowałbyś?

– W co, panie? – poruszyły się sumiaste wąsy.

– W nowe pończochy z podwiązkami dla swojej córki – Mock krzyknął przez śnieg i wszedł do pałacu.

W hallu stał Mühlhaus i na widok Mocka spojrzał na zegarek.

– Jest pan punktualny – powiedział zamiast przywitania. – A ten pański Hartner?

– Spóźnia się w sposób wyliczony i regularny. Zawsze pięć minut. Tym razem będzie jednak na czas.

Umilkli. Obaj wiedzieli, że śląski nadradca rządowy von Schroetter prędzej znalazłby chyba zrozumienie dla słabostek Geissena niż dla arystokratycznej niepunktualności Leo Hartnera. Mock miał rację. Hartner i sekretarz von Schroettera nie byli spóźnieni. Przylizany urzędnik zszedł do hallu i zaprosił ich ceremonialnie do gabinetu nadradcy. Mijali ich zabiegani pracownicy – zafrasowane sekretarki i mniej lub bardziej ważne osobistości szukające daremnie szczęścia w stolicy śląskiej prowincji. Gabinet von Schroettera wypełniony był gdańskimi meblami. Nadradca przywitał ich nie mniej ceremonialnie niż jego asystent i – usprawiedliwiając się sesją śląskiego Landtagu – poprosił o możliwie szybkie przejście do rzeczy. Mühlhaus wziął sobie to do serca i poprosił Mocka o przedstawienie sprawy „kalendarzowego zabójcy”.

– Drogi panie nadradco – Mock darował sobie tytuł „ekscelencja”. – W naszym mieście działa morderca, pozostawiający na miejscu zbrodni kartki z kalendarza, i przywódca sekty, niejaki Aleksiej von Orloff, głoszący nadejście końca świata. Ten ostatni podpiera się różnymi przepowiedniami, zgodnie z którymi koniec świata jest poprzedzony przez straszliwe zbrodnie. Są one powtórzeniem zbrodni dokonanych przed wiekami – ludzie są mordowani w takich samych okolicznościach. Trzy morderstwa – trzy przykłady zbrodni sprzed wieków…