Выбрать главу

– Moja żona wyjeżdża dziś do Polski, do swoich rodziców, na święta – powiedział z uśmiechem Hartner, zapalając poobiedniego papierosa. – Mam do nich dołączyć w Wigilię. Dla mnie jeszcze jedno piwo – polecił kelnerowi, który przyplątał do stolika. – Dla pana też?

– Nie – Mockowi zdawało się, że słyszy obcy głos. – Dwa wystarczą na dzisiaj. Poza tym idę na wykład i nie mogę być pijany.

WROCŁAW, PIĄTEK 20 GRUDNIA, GODZINA SZÓSTA PO POŁUDNIU

Wymalowana na biało sala wykładowa we „Wrocławskiej Gminie Monistycznej” przy Grünstrasse nie mogła pomieścić wszystkich słuchaczy wierzących lub wątpiących w rychłe nadejście apokalipsy. Ci pierwsi oklaskiwali prelegenta wchodzącego właśnie na mównicę, ci drudzy wydymali pogardliwie wargi lub gwizdali. Mock, choć zdecydowanie identyfikował się z przeciwnikami apokalipsy, bił brawo z umiarkowanym entuzjazmem i przyglądał się publiczności. Większość stanowiły kobiety w wieku pobalzakowskim, gniewne i nadąsane, powtarzające nieustannie „taka jest prawda”, utwierdzające się we własnej niechęci do wszystkiego, co rozsadzało gorset ich zasad i nawyków. Nieliczni mężczyźni, głównie emeryci, śmiali się głośno, a w myślach powtarzali sformułowane już dużo wcześniej zarzuty wobec prelegenta. Było też kilka osób, które zdradzały oznaki choroby psychicznej. Młody człowiek otulony futrzanym kołnierzem sfatygowanego, kraciastego płaszcza podnosił wciąż rękę, a ponieważ nikt nie chciał udzielić mu głosu, siadał gwałtownie na krześle, kulił się, wypychał ku górze wąskie zaokrąglone plecy i odcinał się od reszty tłumu murem wściekłych spojrzeń. Pewien siedzący obok Mocka szpakowaty jegomość o wybitnie semickim wyglądzie przeglądał swoje notatki zaszyfrowane skomplikowanym systemem znaków i spoglądał czule na sąsiada, oczekując podziwu. Ponieważ Mock zachowywał kamienną twarz, mężczyzna ów prychał pogardliwie i próbował zainteresować tajemniczymi zapiskami sąsiadkę – tęgą staruchę, której piętrową fryzurę ozdabiał kapelusz wielkości żaglowca. W kącie, koło buchającego ciepłem pieca, przepychali się dwaj gimnazjaliści w wytartych mundurach pokrytych pod pachami kanciastymi liniami soli. Mock czuł, że odróżnia się od publiczności von Orloffa, i rozmyślał gorączkowo nad jakimiś próbami kamuflażu. Na szczęście wszystkie spojrzenia utkwione były w Aleksieja von Orloffa.

Mówca podniósł ręce i uspokoił klaszczącą i gwiżdżącą publiczność. Skręcona szczecina siwej brody sterczała wokół okrągłego i płaskiego oblicza zwieńczonego mongoloidalną fałdą. Małe, bystre oczy przesuwały się po twarzach publiki. Powoli. Od jednego słuchacza do drugiego. Kiedy prześlizgiwały się po twarzy Mocka, ten wyszczerzył zęby w entuzjastycznym uśmiechu. Jegomość siedzący obok poczuł w sąsiedzie bratnią duszę i schylił się ku niemu. Mock słuchał go ze zrozumieniem i kiwał głową z wyraźną aprobatą. Dalsze okazywanie przez radcę wyrazów sympatii zostało przerwane potężnym okrzykiem. W sali wykładowej rozległ się głos proroka.

– Tak, moi bracia – zahuczał głęboki bas. – Oto nadchodzi kres. Gniew Pana wszystkich zaleje, a z potopu ujdą z życiem tylko sprawiedliwi.

Jejmość w żaglowcu na głowie uniosła ku górze krótki palec i pokiwała potwierdzająco głową, a młody człowiek otulony futerkiem okręcił się dokoła i uczynił gest błogosławieństwa.

– Oto następuje obrót Koła Życia i Śmierci, a mandala wcieleń dobiega kresu – spokojniej kontynuował von Orloff. – Historia się powtarza. Historia zła, mordu i rozpaczy. Historia rzezi, zepsucia i sodomii. O, Sodomo – ryknął mówca. – Bądź przeklęta i zgiń…

Sąsiad Mocka pokrywał kartki notatnika dziwnymi znakami, gimnazjaliści robili do siebie miny „a nie mówiłem?”, a Mock zastanawiał się, czy von Orloff przygotował swoje wystąpienie, czy improwizuje. Za tym drugim wskazywałby bieg skojarzeń: mówca od sodomii przeszedł do Sodomy.

– O, Sodomo – rozległ się sceniczny szept – wybrańcy cię opuszczą, wybrańcy nie obejrzą się za siebie w twoim kierunku. Oni z radością przyjmą fale siarki, które wypalą twe plugawe ciało. Bracia! – krzyknął von Orloff. – Bądźcie z wybrańcami.

Modulacja głosu mówcy sprawiła, że pewna pomarszczona staruszka wojująca z gimnazjalistami o miejsce przy piecu obudziła się i wybuchnęła krótkim łkaniem.

– Bracia – von Orloff uniósł palec, a gest ten powtórzyła znaczna liczba zgromadzonych na sali dam. – Na całym świecie triumfuje zbrodnia. Ale zbrodnia odsłania swoją dawną twarz, zbrodnia mówi nam: „Ja już tu byłam, mnie już kiedyś popełniono, przed wiekami” – mówca umilkł i poszukał w oczach słuchaczy zrozumienia. – Tak, bracia, stare zbrodnie, ukryte w dawnych kronikach, odżywają w Sodomie… I to zbrodnie najstraszniejsze, najokrutniejsze, nieludzkie… Bo tylko one mogą wstrząsnąć mieszkańcami Sodomy, by się nawrócili… Wczoraj w Buenos Aires znaleziono na śmietniku oderwaną dziecięcą nóżkę. Przed stu laty hiszpański markiz rozdarł nieślubne dziecko swojej córki…

– Gdzie to było? – ucho Mocka owionął jakiś zgniły oddech.

– W Argentynie – odpowiedział dość głośno, wypuszczając powietrze z sykiem.

– Tak, drogi panie – ryknął do Mocka von Orloff. – W Buenos Aires w Argentynie. Ale straszliwe morderstwa, morderstwa z przeszłości popełnia się i tutaj. Zamurowany żywcem człowiek w samym sercu naszego miasta, inny – poćwiartowany niedaleko stąd, jeszcze inny wykrwawiony i powieszony do góry nogami… Te wszystkie mordy już kiedyś były… Przed wiekami… Chce pan dowodów?

Sąsiad Mocka, myśląc, że mówca zwraca się do niego, podskoczył radośnie i zakrzyknął: – Tak, tak! Chcę dowodów!

– Siadaj! Ciszej! Znamy te dowody! Są niepodważalne! – rozwrzeszczał się tłum.

Von Orloff milczał. Przerwa w wykładzie podziałała na słuchaczy dyscyplinujące.

– Jest dla nas jednak ratunek – ukryte pod szorstkimi wąsami usta rozciągały się w szerokim uśmiechu. – Przychodzi do nas święty mąż… On nas zbawi… To nie jestem ja, ja jestem tylko jego prorokiem, ja głoszę jego przyjście i pogrzeb świata, i grób wieczny świata, sepulchrum mundi… Ja nie jestem godzien zawiązać mu rzemyka u sandałów… On uratuje wszystkich i weźmie ich ze sobą do siódmego nieba… Bracia, bądźcie wśród wybrańców!

– Kiedyż on przyjdzie?! – w pytaniu tym, wykrzyczanym przez mężczyznę w futerku, nie było ciekawości. Było pragnienie. Mock uśmiechnął się w myślach, oczekując jakiejś wymijającej odpowiedzi. Okazała się ona jednak jak najbardziej konkretna.

– Święty mąż pocznie się za cztery dni w Wigilię. Dzień narodzin Chrystusa będzie dniem poczęcia nowego wybawiciela. Narodziny starego zbawiciela dadzą moc płodzącym nowego. Chrystus począł się ze skromnej niewiasty, a jego ojcem był Bóg przez swojego pośrednika, Ducha Świętego… Przyszedł na świat w miejscu przeznaczonym dla zwierząt, w całkowitym upodleniu… Nowy prorok pocznie się w jeszcze większym upodleniu… A oto święta księga proroctw Sepulchrum Mundi. Posłuchajcie, co powiada Mistrz w rozmowie z Uczniem w III księdze – von Orloff otworzył księgę oprawioną w białą skórę i rozpoczął czytanie. – „Mistrzu – zapytał Uczeń – dlaczego wybawiciel musi się począć z babilońskiej ladacznicy? – Zaprawdę, powiadam ci, Bóg jest wtedy najbliżej przy tobie, gdy grzeszysz… Jego moc jest wtedy największa, bo cała skierowana jest ku tobie, by cię od grzechu odciągnąć. Dlatego nowy wybawiciel pocznie się w grzechu, z grzesznej niewiasty, z nierządnicy babilońskiej, bo tylko tak moc Boża spocznie na nim”. Tyle mówi księga proroctw.